Artykuły

Zwykły "Straszny dwór"

"Straszny dwór" w reż. Emila Wesołowskiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Jolanta Brózda w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Repertuarowi opery poznańskiej przybył spektakl, który z pewnością ściągnie liczne wycieczki szkolne - zachowawcza, bezpieczna i miła dla oka inscenizacja Moniuszkowskiego "Strasznego dworu".

Nie wiem, dlaczego Emil Wesołowski zdecydował się wyreżyserować "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki tradycyjnie, czyli w dekoracjach i kostiumach staropolskich, bez dodatkowej symboliki "uwspółcześniającej", bez nowinek technicznych. Być może pokornie wyszedł z założenia, że skoro nie ma pomysłu na oryginalne odczytanie "Strasznego dworu", to nie będzie kombinował. Być może wykalkulował, że publiczność chciałaby odpocząć od operowego nowinkarstwa (choć akurat w Poznaniu, od czasów clubbingowego "Cosi fan tutte" Grzegorza Jarzyny, nie ma go za wiele). A może jest tak, że "Strasznemu dworowi" eksperymenty z pomieszaniem czasów i estetyk nie służą, bo w widzach jest jakaś tęsknota do przeniesienia się w świat, który jak najmniej przypominałby o tym naszym, pełnym chaosu i niepewności. W gruncie rzeczy, tym był "Straszny dwór" dla pierwszych widzów w czasach zaborów: terapeutyczną wyprawą do szlachetnego świata polskiej przeszłości szlacheckiej, zmitologizowanej, ale przecież pełnej szlachetnych idei poświęcenia dla ojczyzny. A że wszystko ubrane jest w komediowe szatki - tym lepiej, bo weselej, bo swojsko, bo tym dalej od trudnej codzienności.

Nowa, ósma w historii opery poznańskiej inscenizacja "Strasznego dworu" jest rzeczywiście, jak to określił reżyser, "realistyczna". Od strony wizualnej gra głównie bogactwem kolorów kostiumów w scenach zbiorowych. Dekoracje - "dom modrzewiowy" Stefana i Zbigniewa, dwór Miecznika - są raczej symboliczne i sztampowe. Wesołowski, również autor choreografii, zadbał o to, by na scenie było dużo ruchu i gestu, np. w pląsach dziewcząt w scenie wróżenia z wosku. I to wychodzi przedstawieniu na dobre, ożywia je bowiem tanecznym rytmem, który niemal wciąż jest obecny w muzyce. Właśnie sceny zbiorowe najbardziej cieszą oko i ucho, głównie dzięki chórowi, który nie tylko pięknie śpiewa, ale i ze swobodą wykonuje zadania aktorsko-taneczne. Spośród partii solowych najciekawsze aktorsko były te drugoplanowe. Joanna Cortes zagrała pikantną, wszędobylską, intrygującą, choć wokalnie raczej przeciętną Cześnikową. W ostatnim numerze operowego pisma "Operomania" reżyser wyznał, że będzie ona ucharakteryzowana na znaną poznańską biznesmenkę. I rzeczywiście - mieliśmy Grażynę Kulczyk jak żywą. Ot, sensacyjka towarzyska i nic więcej.

Udany był noszący się z francuska bawidamek Damazy (Piotr Friebe). Udany, bo komicznie pretensjonalny, czyli taki jak trzeba. Spośród dwóch par, które mimo kawalerskich ślubów stworzyły w finale zgodne stadła, wyróżniały się panie: liryczna Jadwiga (Elżbieta Wróblewska) o świeżym głosie oraz żarliwa, pełna dramatyzmu Hanna (Małgorzata Olejniczak).

Mamy zatem w repertuarze Teatru Wielkiego im. Stanisława Moniuszki pewniaka, który oddaje sprawiedliwość patronowi sceny, przyciągnie widzów i raczej nie wywoła wśród nich gorących dyskusji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji