Artykuły

Nie chcę być nowoczesny

- Jestem zażartym przeciwnikiem aktualizacji, wciskania wszystkiego w kulturę blokowisk. Dzisiaj ludzie teatru uwspółcześniają każdy przekaz na siłę, jakby zupełnie nie wierzyli w widza - mówi MARCIN JARNUSZKIEWICZ, autor scenografii do "Tymona Ateńczyka" w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.

Rozmowa Aleksandry Lewińskiej z Marcinem Jarnuszkiewiczem, autorem scenografii do "Tymona Ateńczyka" w reżyserii Macieja Prusa w Teatrze Polskim w Bydgoszczy:

Jest pan autorem scenografii do "Tymona Ateńczyka". Uwspółcześnił pan Szekspira?

- A mogłoby być inaczej? Nie mam na sobie kontusza, ale bluzę z kapturem i sztruksową marynarkę.

Aktorzy ubrani w dżinsy będą mieszkać w bloku?

- A po co? Tragedii antycznej nie da się dziś zagrać w prześcieradłach, ale aktorzy nie będą też żyć w M4. Tam kwestie Szekspira straciłyby swój sens. Dałem im biżuterię deathmetalowców: pieszczochy, obroże z pięciocentymetrowymi kolcami. Ale tylko po to, by uzyskać klimat ekscentryczności i dekadentyzmu. Jestem zażartym przeciwnikiem aktualizacji, wciskania wszystkiego w kulturę blokowisk. Dzisiaj ludzie teatru uwspółcześniają każdy przekaz na siłę, jakby zupełnie nie wierzyli w widza. Jakby chcieli go wyłącznie rozśmieszyć, albo zszokować i to w formie maksymalnie prostej. Przecież sztuka wyrosła z potrzeb duchowych i powinna je zaspokajać. Nie może być tylko rozrywką. Chcecie ekstrawaganckich pomysłów? Żaden problem! Ćwiartka wódki i sypią się z rękawa.

Debiutował pan, robiąc scenografię do słynnej "Balladyny" Hanuszkiewicza. Postawiliście na stylistykę pop-art. Scena z widownią została połączona dwoma pomostami, po których na hondach jeździli bohaterowie. Balladyna wystąpiła w kostiumie Barbarelli. Czy to nie była efektowna aktualizacja, od której się pan dziś odżegnuje?

- Hanuszkiewicz posługiwał się narzędziami popkultury, sztuki dla mas. Dziś powtórzenie jego chwytów byłoby nieuzasadnione. Po prostu efekciarskie. Zachód nie pachnie już tak jak kiedyś.

"Tymon Ateńczyk" mógłby być wystawiony w takiej stylistyce?

- Pewnie, że tak, ale wiązałoby się to z wieloma stratami. Tekst byłby uboższy. "Makbeta" też można czytać na przykład jako dramat o bezdzietności. Mnie takie podejście nie interesuje ani jako twórcy, ani jako widza. Sztuka ma mówić o zmaganiu się z losem albo z Bogiem. Grono tych, którzy angażują się w dyskusję o ideach, maleje z dnia na dzień. I dopiero, gdy taki dyskurs przeniesie się we współczesne realia, staje się czytelny. Zaczyna ludzi obchodzić.

Wyobraźmy sobie, że przenosimy Mickiewiczowskiego Konrada do salonów. I co? Z wygodnego fotela miałby krzyczeć do Boga: Jestem równy tobie!? Grozić mu, że go przeklnie?

Sztuka wyższa rozsadza formację mieszczańską. Nie mogę patrzeć jak młodzież reżyserska bierze dramaty, które nie mieszczą się w kulturze blokowisk i tam je wpycha. Króla Leara czynią prezesem dużej firmy, który rozdziela majątek na swoje córki. Przecież prezes nie ma takiej wolności, by jedynym decydentem w jego życiu był los. Nie da się nagiąć wszystkich wielkich idei do poziomu salonu. Robiąc tak, zatracamy istotę rzeczy.

Nie da się mówić o absolucie na podwórku między blokami?

- To może być świetny pretekst, by stawiać ważne pytania: dlaczego Boże na to pozwalasz, by ludzie tak się upodlali? Ale jeśli robi się dziś sztuki o tym, że w miasteczku na południu Polski w ubiegłym roku przybyło bezrobotnych, to chyba jakieś nieporozumienie. To nie jest domena sztuki.

Ale właśnie Jan Klata, który zaangażował wałbrzyskich bezrobotnych do przedstawienia według Witkacego, zdobył największą popularność w kraju. Urósł do rangi najważniejszego reżysera pokolenia. Świadczą o tym jego kolejne sztuki - rozliczenie z czasem "Solidarności", naszym katolicyzmem, historią czy też jednoczeniem się z Europą. Jego spektakle wywołały rezonans, o jego teatrze mówi się i pisze - od pism codziennych po specjalistyczne.

- Ja nie mówię, że bezrobocie, czy życie w blokowisku nie jest problemem. Jest. Ale czyim? Architektów, opiekunów społecznych, urzędów pracy. Jeśli kogoś to boli, jak Klatę, któremu jednak udało się skończyć studia, niech pomaga im mrówczą pracą, niczym Matka Teresa blokowisk. A nie wciąga ich na scenę dla rozrywki widzów. A jeśli ktoś uważa, że człowieka wyróżnia to, że robi kupę, niech tak sobie myśli. Ale niech swoich ekskrementów zalanych plastikiem nie pokazuje w galeriach sztuki. Dziś mnożą się tego typu wystawy.

Prowokujących twórców niesłusznie promuje się jako młodych utalentowanych?

- Moim zdaniem wiele ich realizacji wynika po prostu z nieudaczności, z braku talentu.

Odmawia im pan prawa do twórczości?

- A skądże! Niech sobie widzą świat, jak chcą. Ale niech nie usiłują wmówić światu, że to, co robią, jest sztuką. Tu trzeba powiedzieć głośno: przepraszam, ten król jest nagi. Wolę, by zwolennicy takiej sztuki nazywali mnie idiotą tradycjonalistą.

I nie rozumieli pana twórczości?

- Dziś zakłada się, że sztukę trzeba rozumieć. A skąd ten pomysł? Gdy odbieramy bukiet od sprawnej florystki, mówimy: to piękne. Nie patrzymy na kwiatki okiem biologa. Nie zastanawiamy się nad procesami fotosyntezy. Dlaczego oczekujemy od sztuki, by tłumaczyła zjawiska jak nauka: socjologicznie, psychologicznie, historycznie. To nie jest przecież jej zadanie. Jeśli będziemy dalej uznawać prymat rozumu, wkrótce trzeba będzie otworzyć studia doktoranckie dla widzów teatru. Bo coraz mniej z nas go rozumie. Śledzimy nie emocje i sytuacje, w których znalazły się postacie dramatów, ale słowa. Akcję. A gdy jej za mało - mówimy: nudne przedstawienie. Sztukę trzeba kontemplować.

Wątpię, by młodzi odbiorcy posiadali tę umiejętność.

- A co robi chłopak, gdy godzinami patrzy swojej dziewczynie w oczy?

O takich też już rzadko słyszę.

- I to mnie boli. Od małego jesteśmy uczeni, że trzeba wiedzieć, a nie przeżywać, działać, a nie kontemplować. Polonista pyta: o czym jest ten wiersz? A nie: jak go odbierasz? Czy cię porusza? Jakie wspomnienia przywołuje? Od małego wbija nam się do głowy, że musimy mieć swoje zdanie. Musimy umieć opowiedzieć o tym, co przeżyliśmy, zobaczyliśmy, w czym braliśmy udział. A przecież, gdy oglądam "Syna Marnotrawnego" Rembrandta, płaczę przez 40 minut. I co miałbym powiedzieć o dziele? Że piękne? Że poruszające? Odbiór sztuki powinien być kontemplacją, nie werbalizacją. To dotyczy teatru, i malarstwa.

Dlaczego nikt nie powiedział młodym ludziom, że po wyjściu z gmachu teatru nie muszą mieć w głowie "gotowca": nudne, ciekawe, wstrząsające. A najlepiej dosłowne. Ludziom każe się dziś wierzyć, że prawda jest jedna. I łatwo ją zwerbalizować. A potem co? Powtarzać? Z tego by wynikało, że każde kolejne powtórzenie będzie także wartością. Bzdura.

Warto więc pójść do teatru i nic nie zrozumieć. Po co więc iść?

- Po przeżycie. Po piękno. Czytam czasem recenzje: to piękne, ale o niczym. A o czym jest wschód słońca? Młody recenzent kiedyś mi zarzucił: nic z pana sztuki nie rozumiem. Nie wiem, co napisać. Odpowiedziałem: dobra, ja panu wytłumaczę, ale czy wtedy sztuka się panu spodoba? Utarło się, że sztuka ma coś ludziom mówić. Przecież to chamstwo i buta. Jako reżyser nie czuję się uprawniony, by ludziom wytykać głupotę, czy dawać złote rady. Sztuka nie z tych potrzeb ludzkich wyrosła. Jeśli chciałbym obnażyć jakieś ludzkie wady, dać wskazówkę jak żyć, wykupiłbym stronę w "Wyborczej" i zamieścił ogłoszenie: "Życie jest trudne, więc nie grzesz", albo: "Przesadny pęd do władzy niszczy", albo "Zwracaj się do Boga nie tylko w chwilach trudnych". Wówczas przeczytałoby to kilkadziesiąt tysięcy ludzi i miało lepszy oddźwięk.

Nie rozumiem. Ja lubię sztukę zaangażowaną, teatr publicystyczny.

- A co to jest sztuka zaangażowana?

Drążąca współczesne problemy, podważająca dzisiejsze wartości?

- Współczesne - co to w ogóle znaczy? Muzyka Bacha, teksty Wittgensteina, rzeźby Michała Anioła, wschody słońca to nie jest współczesność? Lęk przed umieraniem, samotnością, dylematy egzystencjalne? To jest moje "dziś". Każdy sam profiluje swoją współczesność. Jeden grzebie w śmietniku, drugi idzie do filharmonii. Jeden lata do burdelu, inny spędza czas z rodziną. Nie zabraniam im takiego życia, ale dlaczego wszyscy: artyści, media, wmawiają mi, że tak właśnie wygląda dzisiaj świat. Że nasze "dziś" to przemoc, narkotyki i plugawy seks. Że musimy zdeklarować, którą z sześciu czy dziesięciu płci mamy i że istnieje obawa, że kiedyś będę chciał współżyć ze swoją kotką. Nie będę chciał.

Artystom, którzy nie mówią o rzeczach podłych, złych, bulwersujących zarzuca się, że są oderwani od rzeczywistości. Pytam: dlaczego musimy pokazywać człowieka w upadku, a nie w wielkości? Jeśli wystawię "Romea i Julię" - dramat o miłości, która wyrasta ponad dzisiejszy świat, to wmówią mi, że nikt nigdy tak nie kochał?

Teatr może mieć zacięcie publicystyczne. Ale czy bardziej zaangażowany społecznie jest ten, który mówi: człowieku, znowu upadasz, czy ten, który powie: człowieku, możesz być wielki.

Teatr można wykorzystywać. W Rosji, podczas epidemii syfilisu, ze sceny przestrzegano przed ryzykiem. Skutecznie, gdyż gros społeczeństwa to analfabeci. Ale wtedy nikt nie nazywał tego sztuką. Dziś mówią tak wszyscy. Poszukajmy w końcu granic. Przecież gdy facet idzie do burdelu na baby, nie nazywamy tego miłością. Gdy artysta swoją kupę oblewa plastikiem i wstawia do galerii, nazywamy to sztuką. A widz? On najczęściej tego po prostu nie rozumie. Artysta go oszukał. Dał mu "nic" i wciska, że to sztuka. Nie dajmy się ogłupić.

Sztuka ma szukać wyższego porządku, mówić o sprawach uniwersalnych, a nie potęgować bałagan.

A co na to wszystko dyrektor bydgoskiego teatru? Obawiam się, że nie do końca się z panem zgadza.

- Przezornie nie podjęliśmy dyskusji (śmiech).

Domyślam się, że nie.

- Mam konserwatywne, tradycyjne poglądy na sztukę. To paradoks, ale właśnie dlatego jestem prowokacyjny. Budzę kontrowersje tym, że nie chcę być inny, nowoczesny. Pęd do inności skończył się tak, że wszyscy jesteśmy identyczni, na czasie. Stado oryginałów. Ekstrawagancko odziani oglądamy ekstrawagancką sztukę. Mnóstwo ludzi myśli jak ja. Ale boją się mówić. A mnie to trochę śmieszy, trochę rozczula.

MARCIN JARNUSZKIEWICZ

scenograf, reżyser i profesor Akademii Teatralnej w Warszawie. W teatrze debiutował w 1974 r. jako autor scenografii do głośnej inscenizacji "Balladyny" J. Słowackiego w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Współpracował m.in. z Agnieszką Holland i Andrzejem Wajdą, z czasem zabrał się za reżyserowanie. W Bydgoszczy pracował dwukrotnie: w 1974 r. przygotował scenografię do spektaklu "Okapi" w reżyserii Marii Wachowiak, a 12 lat później razem z Krzysztofem Rościszewskim zrealizował dramat Enquista "Z życia glist". Ma 60 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji