Wypisz, wymaluj...
Znacie? Znamy. Z domu, pracy, autobusu, tramwaju, prywatki. No to pooglądajcie i posłuchajcie. Już samym tytułem swej sztuki "Życie wewnętrzne" Marek Koterski kpi w żywe oczy. Bo to, co nam do wierzenia podaje na scenie, jest właśnie obrazem uwiądu wartości duchowych. Mizerota codziennej egzystencji sprowadzającej się do krzątaniny i braku wyższych celów - można ten temat podejmować na różne sposoby. Czy autor "Życia wewnętrznego", poruszając się w kręgu małych prawd o powszedniości, wynikających z bezpośredniego z nią dotyku, ma coś istotnego do powiedzenia?
Miłośnicy pięknej mowy w teatrze, klarownej polszczyzny, mogą się złapać za głowę, słysząc ten język-dziwoląg, którym posługuje się we wzajemnych kontaktach (a raczej w alienacji) para głównych bohaterów. Jakiś strzęp myśli zdanie w pół urwane dziwaczne zestawienie słów. Jesteśmy tak leniwi, że nie chce nam się nawet porządnie mówić, formułować zdań do końca. Czysta prawda!
Autor bystro podchwycił ten pseudo-język z doświadczeń rodzinno-sąsiedzkiego komentowania programów telewizyjnych, odbieranych jednym okiem i jednym uchem, bez zastanowienia, z myleniem ludzi, czasów, miejsc .Takim zdegradowanym językiem (nie mylić z rozumieniem się w pół słowa) rozmawia w sztuce małżeństwo. Trudno to zresztą nazwać rozmową, bo każde z nich jest zaprzątnięte własnym tokiem, pożal sią Boże, myśli, swoim ubożuchnym ego i nie potrafi już uważnie wysłuchać drugiej strony. W ten sposób autor zwraca uwagę na degenerację, lepszej cząstki człowieka, spustoszenie jego wnętrza, jałowość umysłową. Koterski zrywa przed nami kartki kalendarza z jednego tygodnia, ale te dni - od poniedziałku do niedzieli - niewiele się różnią między sobą. Są wariacjami tej samej melodii o pustce i monotonii codziennych rytuałów, wpadaniu w ich pułapkę.
Autorowi Koterskiemu pomógł bardzo reżyser Koterski - to podwójny debiut na deskach scenicznych. W Teatrze Współczesnym znalazł bardzo dobrą obsadę. Już mając konkretne adresy aktorskie, napisał nową, w stosunku do pierwodruku w "Dialogu", wersję "Życia wewnętrznego". I z przyjemnością trzeba stwierdzić, że ma wyczucie sceny. Umie stwarzać sytuacje. Jego sztuka, w której dzieje się niby tak mało, żyje. Jest to zresztą bardziej scenariusz i wiele trzeba do niego dopowiedzieć, dorzucić na scenie. Tak też się stało.
W pierwszej chwili człowiek się wzdraga, gdy widzi - wypisz, wymaluj - przekrój budynku, jakich wiele. Odrapane ściany, windę z potłuczonym lustrem (ktoś rzuca: u mnie jest takie samo), sfatygowane meble, atrybuty kuchni z lodówką i pralką i, oczywiście, króla naszych czasów - telewizor, a przed progiem - prawdziwego malucha. No tak, ale to jest właśnie ta zewnętrzna strona, która ma wpływ na nasze życie wewnętrzne tak samo liszajowate jak te szare mury.
Autor każe nam więc z rozmysłem przeglądać się w tym potłuczonym lustrze, które wyostrza tylko pewne rysy. Duchowa miałkość kryje się przede wszystkim w odzywkach bohaterów. Role dobrze przylegają do Marty Lipińskiej - Żony i Krzysztofa Kowalewskiego - Męża. Ona znakomicie przekazuje swą bierność, bezmyślność, głupotę, obsesje erotyczne. On wiecznie podminowany, mający wszystko wszystkim za złe. Charakterystyczny typ, który bez powodu demonstruje swą wyższość. A jego całe marzenia uosabiają się w wizerunku atrakcyjnej dziewczyny na każdy dzień tygodnia. Jest śmieszny, jak chce autor. Ale może być także groźny, tak jak w scenie, gdy odreagowuje swój strach - po legitymowaniu przez milicjantów - na Bogu ducha winnym sąsiedzie, no i oczywiście - żonie.
Reżyser wpadł na dobry pomysł. W dobie szalejącego video, on sceny z telewizji pokazał wprost przeciwnie z taśmy, tylko w odznaczających się poczuciem humoru żywych obrazach przenikających życie w bloku. Autor i reżyser zarazem dobrze wiedział co robi, mieszcząc się w krótkiej formie, godzince z kwadransem. Na więcej, z tym tekstem w ręku, pewnie by mu już oddechu nie starczyło. Skrótowość stała się zaletą.
Tak wiec w Teatrze Współczesnym szczerzy zęby twarz naszej malej stabilizacji lat osiemdziesiątych. Ludzie się odśmiewają, zaśmiewają, obśmiewają. Widownia wygrywa - każdy na swymi instrumencie - całą gamę śmiechu. Od bardziej wysublimowanych odmian do chichotu i rechotania. (Uprawiaczom tego ostatniego przydałyby się tłumiki). A jest nie tylko śmiesznie, ale i straszno. Z kogo się śmiejecie -z samych siebie się śmiejecie.