Artykuły

Wszystkiego musiałam sama powąchać, pomacać

- Miałam wszystkie dane, żeby zawojować świat, być w "towarzystwie", a dziś odcinać kupony - być angażowaną, pokazywaną w mediach. Nie zrobiłam tego. I rzadko mnie widać. Ale od 26 lat uprawiam ten zawód i nadal jestem jak dziecko. Mam swoje zasady, swój mały świat i będę go broniła - mówi MARIA PAKULNIS, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

Jakim miastem była Warszawa pod koniec lat 70., kiedy przyjechała tu pani na studia?

- Pierwszy raz byłam tu wcześniej, żeby kupić buty na studniówkę. Nocowałam u ciotki jednego z kolegów. Byłam sama w mieszkaniu. Usłyszałam bulgotanie. Wpadłam do kuchni i zobaczyłam, że w zlewie przybywa czarnego, okropnego błocka. Chwyciłam szmatę, zatkałam odpływ i trzymałam ją tak kilka godzin. U mnie bulgotanie się uspokoiło, ale za ścianą wybuchły rury. Słyszę krzyk: "Jezus Maria! Ludzie, ratunku!" i walenie do drzwi. Otwieram przerażona, a tam stoi facet w białym podkoszulku i gaciach, cały oblany szlamem. I pyta: "U pani też wywaliło?!". A ja: "Nie, a o co chodzi?".

Ciekawa próbka sąsiedzkiego współżycia w wielkim mieście. Później było równie śmiesznie?

- Moje początki w Warszawie były straszne, nieraz chciałam spakować walizkę i wracać do domu. Nie umiałam się tu odnaleźć, nie miałam doświadczenia, skończyłam szkołę pielęgniarską. I pod względem stylu bycia, ubierania, aranżowania siebie i wysławiania byłam daleko za moimi kolegami ze studiów. Uratowało mnie to, że jestem dobrą obserwatorką.

Teraz do Warszawy przyjeżdża coraz więcej młodych. Ale mówi się, że to niekochane miasto. Wszyscy tylko czegoś od niego chcą - pieniędzy, kariery, szans. Pani je polubiła?

- Nigdy nie zakochałam się w tym mieście. Uwielbiam chodzić po rynku we Wrocławiu, a po warszawskiej Starówce - nie. Mieszkałam tam kiedyś i wspominam to jako horror. Warszawa nie została odbudowana, a miasto rządzi się swoimi prawami, potrzebuje ciągłości, tradycji. Tu wieżowce przypominają wycinki innych metropolii - Bangkoku, dolnego Manhattanu. Są bezładnie pozlepiane, bezduszne, nijakie. Łatwo w tym zginąć, coś udawać - tu pseudobiznesmeni z teczkami, niedoczyszczone buty, tam fast foody, blaszane budy, prostytutki. Mieszkam tu od 30 lat, a nie pamiętam, kiedy ot tak przeszłam się przez centrum piechotą. Moja Warszawa to moi sąsiedzi i przyjaciele.

Stworzyliście swój kameralny świat?

- Wszystko zależy od nas. Kocham ludzi i chcę, żeby byli przy mnie. Wmieście to jest bardzo trudne, ale możliwe. Tylko że ludzie sami zastawiają na siebie pułapki, zamykają się. Mam sąsiadów, którzy mi się nawet nie kłaniają i nie uczą tego własnych dzieci. To przerażające.

Z czego to wynika?

- Z chamstwa, ale i ze strachu, z przekonania, że lepiej nie widzieć i nie wiedzieć. Udawać, że się jest zbyt zabieganym, by dostrzec kogoś innego. A ile dobrego można zdziałać prostym gestem? Robię to w sklepie,na bazarze. Obdarzam ludzi życzeniem "dobrego dnia". I wszyscy się do mnie uśmiechają. To jest proste i naprawdę działa. Często widuję kobiety, którym niby dobrze się powodzi. W rzeczywistości, jak każdy, ukrywają nieszczęścia, ale na zewnątrz są całe wystrojone w Burberry. Mają w spojrzeniu wyniosłość. A ja sobie myślę: "Człowieku, co robisz? Ty siebie krzywdzisz". Nienawidzę tego, jak wiele jest w ludziach pogardy dla innych. Kiedy słyszę, jakie relacje panują dziś w dużych firmach, Bogu dziękuję, że uprawiam aktorstwo. Bo spotykam różnych, ale za to wrażliwych i prawdziwych ludzi.

A ta pogarda skąd się w nas bierze?

- Z kompleksów. Z tego, że nie akceptujemy siebie. Większość ludzi coś udaje, nawet przed sobą. Wydaje im się, że jeśli przebiorą się w Gucciego i Diora, będą odwiedzać modne kluby, staną się kimś lepszym. Ręczę,że potem ci sami ludzie wracają w samotności do domów, zdejmują markowe uniformy i zapijają albo zagłuszają to, co czują. Wielu z nich to młode, fantastyczne osoby, które same sobie wyznaczyły taki tor. I potwornie cierpią. Myślę, że młodzi nie potrafią się już ze sobą zwyczajnie kolegować. Nie mówię o przyjaźni, bo to wielkie słowo. Dwudziestokilkuletni ludzie zostają dyrektorami, mają apartamenty, samochody. A kiedy coś się nie uda, składają się jak domki z kart. Bo zapominają, że trzeba żyć w naturalnym porządku i tempie, mieć czas na uczenie się, na błądzenie.

Pani 17-letni syn należy do tej generacji młodych zdobywców. Rozumiecie się?

- I to bardzo dobrze. Bo gadamy, spieramy się, nawet kłócimy. Ale on zawsze wie, że może na mnie liczyć.

Co to znaczy liczyć na rodzica? Część osób pani pokolenia przyznaje, że nie nadąża za zmieniającą się rzeczywistością, nie rozumie świata, w którym żyją ich dzieci. A tym dzieciom trudno widzieć autorytet w rodzicach, którzy nie obsługują komputera, nie wysyłają esemesów.

- Mój syn urodził się w 1990 r. Pamiętam, jak szłam w ciąży z książeczką do supersamu, żeby się zapisać na pieluszki. Wtedy jeszcze niczego nie było, a po czterech miesiącach było już wszystko. Tylko trzeba było mieć kasę. Na początku jeszcze za tymi zmianami nadążałam, potem coraz mniej, ale nie przejmowałam się. Nie uważałam, że mój syn musi każdą z tych nowości mieć. Dziecko dorasta, obserwując rodziców. My pokazywaliśmy Jaśkowi świat od najlepszej i najgorszej strony. Wiedział, że ludzie cierpią. Był uczony, że jeśli innemu dziecku coś dolega, trzeba do niego podejść i spytać. Że trzeba być wrażliwym na drugiego człowieka. Nigdy nie odcinaliśmy się od jego fascynacji, mimo że teraz już nie mamy wstępudo jego młodzieńczego świata. Ufamy mu i dajemy pewność, że zawsze może swoich przyjaciół zaprosić do domu. I zaprasza. Kiedy był mniejszy, a ja czułam, że bardzo coś przeżywa, kładłam się obok i opowiadałam mu o swoim dzieciństwie. Nie wyniosłam z domu żadnych norm, wszystkiego musiałam sama powąchać, pomacać. Wielu rzeczy uczyłam się razem z synem. Mogę do niego przyjść i powiedzieć: "Wytłumacz mi, bo nie rozumiem". Ale jestem dla niego autorytetem w wielu innych sprawach.

A może zrobiła pani błąd, wychowując go na wrażliwego człowieka i utrudniła mu pani życie? Może dziś lepiej jest niewrażliwym, a zaradnym, konsekwentnym, twardym.

- Zadaję sobie takie pytania, bo chcę, żeby mu było dobrze. Tym bardziej że mam za sobą dzieciństwo pełne strachu, niepewności i głodu. Ale jak ja bym mogła po tym wszystkim wychować dziecko na maszynę? To znaczy, że świat ma się składać tylko z nieczułych ludzi? Bzdura! Każdy nosi w sobie wrażliwość, nawet tą, którą sam tępi i zabija. Każdy chce czułości, bezpieczeństwa, przytulenia. Każdy, nawet największy bydlak. Mój syn mówi, że jeśli się w tym świecie nie odnajdzie, wyjedzie hodować owce. Oczywiście, pytam go, za co będzie żył? I wtedy mina mu rzednie. Ale przecież kształci się i będzie mógł z tej wiedzy uczynić wartość.

W tym mieście wielu młodych, wykształconych ludzi ma takie marzenia jak pani syn. Ale trafiają do korporacji, kancelarii, agencji reklamowych. Pracują kilkanaście godzin dziennie, nie mają czasu na przyjaźń, na miłość, nie mają po co rodzić dzieci, bo nie znajdą dla nich czasu.

- Współczuję im, bo ubożeją, tracą najważniejszą część życia. I sami na to pozwolili. Rozumiem - mus, pieniądze, jak to w życiu. Ja też byłam w takiej sytuacji - miałam wszystkie dane, żeby zawojować świat, być w "towarzystwie", a dziś odcinać kupony - być angażowaną, pokazywaną w mediach. Nie zrobiłam tego. I rzadko mnie widać. Ale od 26 lat uprawiam ten zawód i nadal jestem jak dziecko. Mam swoje zasady, swój mały świat i będę go broniła. Nie chcę tego blichtru. Każdy odpowiada za to, jaką wybiera drogę.

Może młode pokolenie przegapia moment wyboru? Bo dziś on nie jest już tak wyraźny, nie jest kwestią moralności.

- Tak, wtedy było prościej. A to, co dzieje się teraz... Mam prostą teorię -wszystko, naprawdę wszystko wynosi się z domu. Za to, co dzieje się z młodymi, jesteśmy odpowiedzialni my, rodzice. Oczywiście, można powiedzieć: "Muszę pracować, zarabiać". Ale z dzieciństwa pamiętam, że nawet w najuboższych domach było czysto, były zasady, honor. Wszystko zależy od naszych dążeń, wrażliwości. Od tego, czy będziemy dostrzegać innych. Tak rodzą się wielkie przyjaźnie. Kiedy byłam w ostatnim okresie ciąży, któregoś dnia zapukała do nas kobieta. Powiedziała: "Dzień dobry, mieszkam w klatce obok, nazywam się Sławka. Wiem, że nie mają państwo samochodu. Jakby się zaczęło, niech państwo dzwonią, podwieziemy. A potem też pomogę, bo ja już czwórkę dzieci urodziłam". I do dzisiaj się przyjaźnimy. Każde spotkanie jest po coś.

***

Maria Pakulnis w tym tygodniu w serialu "Pierwsza miłość" (Polsat, piątek 13.55, sobota, niedziela 6.00, poniedziałek- czwartek 13.55 i 18.00; Polsat 2, piątek, poniedziałek-czwartek 12.00 i 20.00), w filmie "Biały mazur" (Kino Polska, piątek 10.15, sobota, 1. 25, poniedziałek 16.15 i 1.15) oraz w spektaklu Teatru Telewizji "Kobieta bez skazy" (TVP Polonia, czwartek 21.30).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji