Artykuły

Rubik, czyli triumf hucpy

Na artystyczną hucpę Piotra Rubika nasza muzyczna kultura zasłużyła sobie poczynaniami Krzysztofa Pendereckiego i Wojciecha Kilara. W najbliższych miesiącach ten młody wilk zagryzie coraz bardziej sędziwych monopolistów od pisania Mszy, kantat, oratoriów - pisze Andrzej Chłopecki w Tygodniku Powszechnym.

Do rangi symbolu urasta fakt, że dźwiękowy sygnał PRL-owskiego "Dziennika Telewizyjnego", kompozytorskiego pióra Wojciecha Kilara, został zastąpiony dźwiękową winietą wtedy bliżej nieznanego Piotra Rubika, towarzyszącą nam w ostatnich latach na początku "Wiadomości" w programie 1 TVP. Znakiem kryzysu jest ostatnio ujawniona informacja, że kandydatura Krzysztofa Pendereckiego (w Krakowie osiadłego) w konfrontacji z siłą artystycznego rażenia muzyki Rubika (człowieka z "warszawki") przegrywa w Radzie Królewskiego Miasta Krakowa konkurs na muzyczne uświetnienie przyszłorocznej oprawy muzycznej Jubileuszu zacnego Grodu.

Byle tantiemy płynęły

W ostatnim dziesięcioleciu czułem się urażony medialną karierą "Polskiego Requiem" - Krzysztof Penderecki chętnie akceptuje, a może i inspiruje wykonania tego utworu wszędzie, gdzie się da, i kiedy się da. A da się bardzo gęsto w polskim kalendarzu, bo naszych narodowych dat, do których kompozycja się odnosi albo wprost, albo pośrednio, jest niemało. I filharmonii w kraju jest też trochę, by w karuzeli recepcji dzieła uczestniczyć. "Polskie Requiem", dzieło wybitne w 1984 r., w wirze walca między karnawałem i postem, między uniesieniem i umartwieniem, między Katyniem i Korczakiem, Wyszyńskim i Radomiem, między Jurczykiem i Wałęsą, między nagrodą w Sztokholmie i śmiercią Papieża wystawione zostało przez Pendereckiego na giełdę politycznych potrzeb, na sprzedaż wedle rynkowych potrzeb mediów i filharmonicznych programów, odnotowujących tym właśnie utworem kolejne daty naszej zbolałej historii. Ze szczególnym zdziwieniem przyjąłem wykonanie "Requiem" w Szczecinie, podobno i tamtejszemu strajkowi w 1980 r. dedykowanego ex post, by na kolejną dzienną datę i miejską okoliczność utwór "załapać", o czym partytura nie głosi bynajmniej. Arcydzieło zostało rzucone na rynek dowolnych potrzeb i niech je rozdziobią kruki i wrony, byle tantiemy płynęły.

I Penderecki, i Kilar, dwie ikony naszej kompozytorskiej współczesności czasu "polskiej szkoły kompozytorskiej" i "awangardowych" początków festiwalu "Warszawska Jesień", zwietrzywszy koniunkturę przestawili się na atak na publiczność mieszczańsko-filharmoniczną oraz publiczność masową, pokazywaną w telewizyjnych transmisjach i tymiż transmisjami na koncerty wabioną, ignorując to, co określane jest muzyką nową i współczesną. Że artysta skłonny jest raczej się cieszyć, niż martwić powodzeniem i popularnością, rzecz to naturalna. Że ku popularności podąża, wychodząc naprzeciw gustom populistycznym, oczekiwaniom sponsorów, koniunkturom politycznym i bezwzględnym rzekomo wymogom wolnego rynku kapitalistycznej kultury świata naszej globalnej demokracji i ludokracji, może budzić zakłopotanie.

Ale świat idzie "naprzód" pod przewodem MTV, mp3, gier komputerowych i tabloidów. Filharmonie już się nam podobno znudziły, jeśli kiedykolwiek tak naprawdę nas obchodziły. Warto przecież zauważyć, że - wbrew pozorom - muzyka nie jest nieważnym politycznie i propagandowo elementem naszego życia społecznego. Wciąż nie służy wyłącznie do tańczenia w dyskotece przez jednych i do snobistycznego konsumowania na festiwalach muzyki nowej bądź dawnej przez innych. Z mgły mej odległej, dziecięcej pamięci dotąd wydostają się dwie pierwsze lekcje literatury muzycznej, dane mi za sprawą wielogodzinnych radiowych transmisji pogrzebów Stalina w 1953 i Bieruta w 1956 r. - Czajkowski, Rachmaninow, oczywiście Chopin, Rimski-Korsakow, też chyba coś Szostakowicza. Gdy gen. Jaruzelski ogłaszał wprowadzenie stanu wojennego, ilustracją tego obwieszczenia był recital chopinowski z nagrań Piotra Palecznego. Wydarzenia natury politycznej i społecznej, rocznice i chwile szczególne, jak choćby czas żałoby narodowej - wszystko to bez właściwej i godnej oprawy muzycznej w radiu i telewizji, a także na koncertowych estradach się nie obędzie.

Nie tylko przecież. Bez kanonu narodowej sztuki muzycznej nie obędzie się polityka kulturalna państwa bez względu na to, co o jej wyborze myśli sobie lub nie myśli tzw. społeczeństwo. Jako szczególna oprawa wszelkich tego typu okoliczności i jako godna wizytówka Polski na świat służyły dotąd (obok Chopina, ten mankament posiadającego, że nie pisał symfonii, kantat i oratoriów) utwory przede wszystkim Pendereckiego. "Zabezpieczały" nam w pełni niemal cały kalendarz polskiej historii ze względu na monumentalne formy oraz uniwersalne i podniosłe przesłania.

Ostatnie lata zdetronizowały jednak, na mocy decyzji bardziej politycznych niż estetycznych oraz bardziej socjologicznych niż artystycznych (choć tu sprawa nie jest jasna), polskich kompozytorów w sprawie "oprawy muzycznej" naszych narodowych dat. Jeśli mamy zagranicznych trenerów siatkówki, skoków narciarskich i drużyny piłkarskiej, dlaczego o stosowną oprawę muzyczną 25-lecia "Solidarności" czy 50-lecia poznańskiego Czerwca nie poprosić fachowców z Zachodu, choćby z trzeciej ligi, którzy wiedzą lepiej, jak sprzedać towar pod telewizyjny ekran? Tak zaczęła się hucpa na skalę nieprawdopodobną, od której pienią się monitory naszych telewizorów. Nastał też czas pana Piotra Rubika.

Nie gorszy od Kilara?

Jeszcze dziesięć lat temu nie wierzyłem, że "Requiem dla mojego przyjaciela" Zbigniewa Preisnera może sztukę naszych wciąż przecież wybitnych (szczególnie twórczością wcześniejszą) kompozytorów zdetronizować, choć granica między hucpą i artyzmem zaczęła drżeć jak napięta do bólu struna. Potem Penderecki i Kilar (a i wzorujący się na nich ich apologeci polskiej sceny kompozytorskiej) dołożyli wszelkich starań, by mnie w tej wierze zachwiać. Teraz słucham muzyki Rubika i wiem, że nastąpiło nieszczęście. Nieszczęście polega na tym, że w konfrontowaniu jego tworów muzycznych z partyturami owych "najwybitniejszych" nie widzę przekonywających argumentów za tym, że jest w swym zawodowstwie mniej skuteczny, i nie mogę odmówić prawa jego fanom do tego, by go kochali. A jest ich - jak zauważam - wielokrotnie więcej niż fanów Pendereckiego i Kilara. Nie mogę tego zbagatelizować. Rubik swych wielbicieli podbił monumentalnymi formami oratoryjnymi, niosącymi uniwersalne i podniosłe przesłania.

Mamy teraz takiego Rubika, na jakiego sobie zasłużyliśmy z migocącymi w tle (że wywróconymi do góry nogami, to inna sprawa) wzorcami ostatniej twórczości Pendereckiego i Kilara, bez względu na to, że oni przecież nie mogli przewidzieć, iż z ich estetyki i postawy narodzi się aż taka szmira, w dodatku ktoś, kto ich zagryzie... A że zagryzie, wiem. Na osłodę dodam: na krótko. Nie jest (póki co) długodystansowcem. Mamy Rubika przede wszystkim jednak pod ideowym przewodem jakichś funkcjonariuszy "od kultury" różnorakich szczebli, którzy wiedzieli najlepiej, co ma brzmieć podczas ostatnich narodowych rocznic na placach naszych miast, na ekranach naszych telewizorów i w głośnikach naszych radioodbiorników. Tylko ostatnie nie pokazywały tych "metafizyką" napęcznianych dymów i tych konwulsyjnych biegań dziwnych postaci z lewej na prawo, z prawej na lewo, tych tłuszcz tłumnych, finezyjnie filmowanych, i tej orgii multimedialnej wizualizacji muzycznej bzdury, podpisanej przez podobno sławne na świecie nazwiska. Teraz taka ma być sztuka panegiryczna, poprawna politycznie, mizdrząca się do pokolenia mp3, MTV, służąca promocji "nowego patriotyzmu" IV Rzeczypospolitej. Do spełnienia tej roli Penderecki w ocenie ekspertów od masowych widowisk patriotyczno-politycznych już się nie nadaje. Za trudny.

No to mamy pana Rubika, wychowanka warszawskiej Akademii Muzycznej, jedynego, który w wyścigu o rząd - nie tylko młodych - polskich dusz jest w stanie stanąć w szranki z nerwowo ostatnio ściąganymi z importu specami. Wiolonczelista, gra na fortepianie, nie jest w muzycznej profesji amatorem, choć w sztuce kompozycji - tak, jest samoukiem. W dyrygenturze także, oj, także. Nic z tego przecież nie wynika - samoukiem tak naprawdę był w kompozycji Igor Strawiński, a Penderecki i Lutosławski też w posługiwaniu się batutą w akademickich klasach nie studiowali. Strategia artystyczna Piotra Rubika polega na tym, by swój mierny talent do komponowania popowych piosenek przenieść na taki poziom, na którym może poczuć się wyjątkowy, nie do zastąpienia, i jako taki być postrzegany.

Skurcze trąbki Eustachiusza

Mój sąd o poziomie jego piosenek opieram na przesłuchaniu zbioru takowych, zamieszczonych na płycie "Rubikon". Żadna z nich nie nadaje się na przebój popowej kultury, operując czystą tandetą obiegowych zwrotów nieprzystojnie ocierających się o discopolowe klimaty dźwiękowe, i żadni tu wykonawcy typu Małgorzaty Walewskiej, Michała Bajora, a nawet Edyty Górniak nie pomogą w wywyższeniu ewidentnej artystycznej niziny. Jest więc sposób: przenieść nieudane piosenkarstwo na teren, gdzie jeszcze nikogo nie ma, pole puste, które aż prosi się o opanowanie, uprawianie i zeń płodów naręczami zbieranie. Jest to montaż piosenek w formę popowej kulturze znaną w znikomym stopniu, wywyższoną za sprawą mariażu z kulturą wyższą - kantata, oratorium, pasja, requiem (no bo jednak nie wodewil czy musical). Mamy więc kolejne dzieła: "Świętokrzyska Golgota", jako popularna wersja "Pasji wg św. Łukasza" Pendereckiego, "Tu es Petrus", jako takaż wersja kantaty "Beatus Vir" Henryka Mikołaja Góreckiego, oraz "Psałterz wrześniowy", jako odpowiedź na "Missa pro pace" z "September Symphony" w tle Wojciecha Kilara. Nie, nie oskarżam Piotra Rubika o dogłębną znajomość utworów, które tu z jego płodami zestawiłem, wydaje mi się przecież, że przestrzeń za sprawą tych tytułów przywołana nie jest mu nieznana.

Bo Rubik w literaturze muzycznej jest nieźle obeznany, o czym zaświadcza w swych utworach, bezczelnie żerując na tym, co go bierze. Tu fraza z Boba Dylana, tam zaśpiew z Czesława Niemena, ale przede wszystkim w quasi-repetytywnych partiach chóralnych czerpanie pełnymi garściami z "Carmina burana" Carla Orffa i muzyki Zygmunta Koniecznego. Jest wszakże problem, gdyż Piotr Rubik, opanowawszy z zasłyszanej frazy jeden gest, zwrot harmoniczno-melodyczno-rytmiczny, zakochuje się w nim bez reszty i używa na sposób katarynkowy.

Dla potrzeb tego artykułu słucham jego siedmiu płyt (piosenek z płyty "Rubikon" i trzech oratoriów: "Świętokrzyska Golgota", "Tu es Petrus" i "Psałterz wrześniowy", każde umieszczone na dwóch krążkach) i - proszę mi wybaczyć - dostaję kołowacizny mózgu i słuchu od powtarzających się nieustannie motywów i strategii. To nie jest uczucie hipnotyczne, wciągające, wprowadzające w jakiś percepcyjny trans - to jest uczucie torsyjne, powodujące skurcze trąbki Eustachiusza, wyginanie się w odwrotną stronę ślimaka w usznej małżowinie i bolesne swędzenie szarych komórek pod czerepem. Muzyka Rubika mi więc bruździ intelektualnie i biologicznie. Ale przecież - do diabła - skatowałem się nią w całości (bodaj cztery godziny, jak nie więcej), czując się ambiwalentnie, między boleścią torsji i stanem tępej hipnozy. Bo np. Rubik, nie gardząc najprostszymi przesunięciami harmonicznymi rodem z wzorców najgorszej anglo-amerykańskiej muzyki repetytywnej (Anglik Michael Nyman i Amerykanin Philip Glass, których twórczości bynajmniej nie potępiam w czambuł), potrafi przeprowadzić w prawidłowy sposób modulację harmoniczną w obrębie tonalności dur-moll, co trudno stwierdzić w muzyce Zbigniewa Preisnera (a czego Nyman i Glass unikają z powodów "ideologicznych", choć przecież w harmonii kształceni...). Więc plus dla Rubika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji