Artykuły

Szukałem silnych wzruszeń

- Teraz teatr się zmienił. Gramy postaci zbliżone do ludzi, którzy chodzą po ulicach. A szkoda, bo charakterystyczna rola bardziej pozwala pokazać umowność rzeczywistości, a to jest potrzebne, aby później nie powielać negatywnych zachowań - mówi DARIUSZ BERESKI, aktor Teatru im. Horzycy w Toruniu.

Rozmowa z aktorem Dariuszem Bereskim [na zdjęciu]:

Kiedyś chyba więcej osób chodziło do teatru?

- W tym roku obchodzę dwudziestolecie pracy teatralnej, a to skłania do refleksji. Mogę powiedzieć, że kilkanaście lat temu odczuwałem wielki niedosyt, że za mało ludzi przychodzi do teatru. Później to się wyrównało, a w końcu zrobiło się modne to, żeby spotykać się w teatrze. Nie dla konkretnej sztuki, ale dlatego, że coś się dzieje. Teraz ludzie do teatru chodzą w kratkę.

Z czego to wynika?

- W latach 80. z zafascynowania kinem, później video, teraz DVD. Ludzie stali się wygodni. Kiedyś jednak więcej graliśmy w teatrze. Kilka lat temu grałem nawet trzydzieści spektakli miesięcznie, bo wszystkie mniejsze ośrodki teatralne funkcjonowały, stać je było na zaproszenie teatru. Lepiej też działały teatry objazdowe. Teatr mógł spełniać swoją misję edukacyjną i duchową.

A jak pan się teatrem zainteresował?

- W szkole średniej. Chciałem być polonistą. Uwielbiałem recytować wiersze, organizować coś z kolegami, ciekawił nas kabaret. Chcieliśmy rozśmieszać siebie i innych, bo czasy były mało śmieszne.

Co wam to wtedy dawało?

- Chcieliśmy zaistnieć w środowisku. Choć zdarzały się bójki w naszym liceum, woleliśmy jednak realizować się poprzez sztukę. Mieliśmy możliwość wystąpić w telewizji wrocławskiej, co było wielką nobilitacją, dodawało skrzydeł. Chciało nam się, mieliśmy pasję, wierzyliśmy, że jeśli będziemy robić coś dla innych, np. wystawiliśmy "Pchłę szachrajkę" na studniówkę, to i sami poczujemy się lepiej. I dostałem się do szkoły teatralnej.

A jakich pan wrażeń szukał w teatrze? Silnych bodźców czy zapomnienia od szarości poprzedniego systemu?

- Silnych wzruszeń szukałem przede wszystkim. Kochałem wiersze, ale nie miałem najmniejszego pojęcia, jak recytować je dobrze. Na szczęście pasja łączy się z tym, że spotyka się na swej drodze wspaniałych nauczycieli. A kontakt z publicznością pozwala zapomnieć o tym, co człowiekowi dolega.

A czy teatr miał pana wyleczyć z kompleksów?

- Oczywiście. Często stajemy się aktorami właśnie z tego powodu. Wbrew pozorom, aktor jest bardzo nieśmiały. Dopiero gdy stajemy się aktorami, zaczynamy się otwierać i otwieramy się przez całe życie. To jest tak naprawdę długi proces, nigdy nie zakończony. Im starszy aktor, tym większą odczuwa odpowiedzialność przed widzem, choć technicznie jest bardziej doświadczony. Wciąż poznajemy siebie poprzez nowe wyzwania.

A czy ta nauka odpowiedzialności w teatrze przenosi się także na sferę życia osobistego?

- Różnie to bywa, często życie zawodowe aktora nie jest spójne z osobistym. Na szczęście jestem w szczęśliwym związku małżeńskim od 19 lat.

Gra pan też w programach kabaretowo-muzycznych, ale chyba bardziej pan pasuje do ról dramatycznych.

- Uwielbiam mierzyć się z kabaretem. Jako studenci wyjeżdżaliśmy na staże nad morze z Zenonem Laskowikiem. Poznałem tam Pazurę, Biedrzyńską, których publiczność wtedy jeszcze nie znała. Uczyliśmy się warsztatu i przez cały miesiąc mieliśmy wspaniałą zabawę, za którą dostawaliśmy trochę pieniędzy. Jestem aktorem charakterystycznym i musiałem przekonać do tego reżyserów. Udało się po tym, gdy zagrałem Papkina w "Zemście", później starego diabła Belzebuba w "Igraszkach z diabłem". A dramat pozwala wykrzesać z siebie wielką energię na to, aby zagrać często wbrew sobie. To jak próba sił ze słabością, trening dla charakteru.

Młodzi aktorzy boją się takich charakterystycznych ról, obawiają się przypięcia łatki.

- Teraz teatr się zmienił. Gramy postaci zbliżone do ludzi, którzy chodzą po ulicach. A szkoda, bo charakterystyczna rola bardziej pozwala pokazać umowność rzeczywistości, a to jest potrzebne, aby później nie powielać negatywnych zachowań.

Mówię o łatce, która może zostać panu przypięta, bo gra pan teraz w serialu "Fala zbrodni".

- Nie gram tam głównej roli. Uważam jednak, że w filmie warto pracować, bo to są nowe wyzwania. Jeśli zaproponują mi rolę w innym serialu, to ją przyjmę, bo dobry serial może też spełniać rolę edukacyjną dla społeczeństwa.

Jaki pan poleca?

- Oglądaliśmy z żoną "Magdę M".

A synowi zaleca pan jakiś serial?

- Mój syn ma już 18 lat i to on zaleca mnie, co powinienem obejrzeć.

Co na przykład?

- Jest fascynatem dobrego kina i ma już wyrobiony gust. Interesują go zarówno duże produkcje, jak i kameralne kino europejskie, również pod względem produkcji. Nie poleca mi nowego filmu Gibsona "Apocalypto". Stwierdził, że to film dla psychopatów, na który wydano niepotrzebnie ogromne pieniądze.

Edukował pan syna teatralnie?

- To bardzo ważne i konieczne. Już kilkulatka warto zabierać do teatru. Edukacją teatralną powinno się też obejmować dzieci niepełnosprawne. Wszystkie dzieci zaś, które mogą tworzyć formy teatralne, stwarzają sobie również możliwość przeżycia emocji chroniących ich później przed popełnianiem tzw. grzechów młodości. Gdy młody człowiek oddaje siebie w graniu i przeżywaniu sztuki, leczy siebie.

W jaki sposób?

- Spotkałem się kiedyś w Jeleniej Górze z człowiekiem, który zamordował kochanka swojej żony - Zauchę. W więzieniu wystawił "Zbrodnię i karę" i więźniowie grali w rolach głównych. To była jakby próba samooczyszczenia. Gdyby taką sztukę wystawili uczniowie szkoły, poczuliby się bliżej problemu, który, wierzę w to, nie stałby się nigdy ich udziałem. Teatr uruchamia inną wrażliwość w człowieku. Jest się wtedy bliżej życia. Tego nie przeżyje się podczas oglądania filmu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji