Artykuły

Koniec epoki

Robert Czechowski, po sześciu latach dyrekcji, żegna się z kaliską publicznością spektaklem "Libertyn" na podstawie tekstu Erica-Emanuela Schmitta. Pożegnania bywają bolesne, na szczęście jednorazowe - o "Libertynie" w reż. Roberta Czechowskiego w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu pisze Maciej Stadtműller z Nowej Siły Krytycznej.

Plastikowy raj

Wszystko zaczyna się niewinnie. Tym razem od Diderota (Dariusz Taraszkiewicz) siedzącego na ogrodowej huśtawce w otoczeniu plastikowego raju. Taraszkiewicz wygrywa na fujarce wysokie nuty i macha bosymi nogami. Cud, miód, sielankowy obrazek. Naokoło niego rozpościera się plastikowy raj z pomalowanych na biało opon samochodowych i białych lampek choinkowych udających palmowe liście. Na tym owa niewinność się kończy. Elementy historyczne i współczesne mieszają się bez większego ładu i składu, a co najgorsze, bez pomysłu. Diderot ma białą perukę z lokami i czerwony płaszcz udający strój z XVIII w. Pojawiają się też kobiety w stylizowanych strojach, ale daleko im do Markizy de Pompadour. Ich suknie wyglądają raczej jak jarmarczne imitacje, poszarpane, niedoszyte Scenografia też nie przystaje do tekstu. Ciekawie zostało rozwiązane pojawienie się głównych bohaterów. Przypływają w kajaku przez kanał pod sceną, który widownia obserwuje dzięki przezroczystej podłodze. Pomysł ciekawy, tylko przydałoby się jego uzasadnienie

Zniesmaczenie

Szkielet fabularny jest niezwykle prosty. Diderot ma opracować hasło "moralność" do Wielkiej Encyklopedii Francuskiej. To staje się pretekstem do opowiedzenia nam kilku historii, w których moralność odgrywa kluczową rolę. Pojawia się więc uwodzicielska oszustka (Mirosława Sapa), ponętna młoda dziewczyna (Małgorzata Kałędkiewicz), żona Diderota (Caryl Swift), która właściwie mogłaby być jego matką i jego córka (Izabela Piątkowska). Głównym bohaterem sztuki powinna być moralność, w sztuce Czechowskiego gdzieś się ona gubi, staje się skutkiem ubocznym, gościem.

Przykre, że filozofia została tu rozmyta przez wątpliwe zabiegi reżyserskie. Aktorzy gubią się w tym, co mają robić na scenie. Ich bohaterowie sprawiają wrażenie nieociosanych, niedopracowanych i zwyczajnie nijakich. Manekin, nawet w najlepszym kostiumie, pozostaje tylko manekinem. Spektakl jest jednym wielkim brakiem pomysłu. Reżyser funduje striptiz głównego bohatera, który prezentuje publiczności stringi ze słonikiem, po czym rzuca się (dosłownie!) i przytula wybrane osoby z publiczności. Czy to nie przypomina cyrku?

Brak też sztuki słowa, a przecież filozofia realizuje się najpierw w słowach, a dopiero potem w czynach. W efekcie spektakl staje się kolorową bombonierką. Owszem, jest przyjemny dla oka, ale pusty jak wydmuszka. Z ciekawego tekstu zrobiono pseudo-filozoficzną opowiastkę - biblię pauperum, tyle że dla ubogich gustem.

Pożar!

Publiczność została posadzona nad sceną na rusztowaniu, niby stabilnym, ale budzącym niepokój. Stary to już motyw, bo "Wybranych" też się tak ogląda. Przez to spektakl można grać tylko dla garstki osób. Myślę, że pomysł z przezroczystą podłogą nie był wart aż takiego cudowania z widownią.

Niestety znowu najmocniejszą stroną spektaklu okazuje się scenografia, tym razem Jana Polivki, oraz muzyka Damiana Noegenna-Lindnera. Najchętniej obejrzałbym scenografię i posłuchał muzyki, dając wolne aktorom i reżyserowi.

Za puentę niech posłuży zdanie zasłyszane z publiczności po zakończeniu spektaklu: "Miałam nadzieję, że na widowni wybuchnie pożar, wtedy wypuściliby nas wcześniej!"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji