Kabaret z Gombrowicza
"Trans-Atlantyk" w reż. Bartłomieja Wyszomirskiego w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze. Pisze Krzysztof Kucharski w Słowie Polskim Gazecie Wrocławskiej.
Kabaretowej i - nie da się ukryć - czasami nieodparcie śmiesznej inscenizacji ginie gdzieś maska, czy gęba -jak chciał Gombrowicz, którą rodacy przybierają, kiedy się nadymają, zwłaszcza w jakiejś narodowej sprawie. W "Trans-Atlantyku" przerobionym na kabaretowe skecze bohaterowie są tylko płaskimi karykaturami.
Wydaje mi się, że reżyser Bartłomiej Wyszomirski trochę nieskutecznie się przed tym bronił i wpadł we własne sieci. Powieść podzielił na skecze. Wybrał bardzo tramie niemal wszystkie najśmieszniejsze momenty i mocno podbarwił je teatralnie. Gombrowicz igra z formą, językiem, niuansem, kiedy się go wyostrzy satyrycznie, ginie przyjemność literackiej zabawy, ginie ów niuans, który jest istotą wielkości autora, Ferdydurke".
Sam autor w przedmowie do powieści napisał tak: "Trans-Atlantyk jest po trosze wszystkim, co chcecie: satyrą, krytyką, traktatem, zabawą, absurdem, dramatem - ale niczym nie jest wyłącznie, ponieważ jest tylko mną, moją wibracją".
W kabaretowej rewii jak ryba w wodzie czuł się Włodzimierz Dyła (Minister) i prowokował fontanny śmiechu. Bronić Gombrowicza przed reżyserem próbowali momentami - Jacek Grondowy (Witold G.) i Kazimierz Krzaczkowski (Major Kobrzycki). Tadeusz Wnuk (Gonzalo) szukał gdzieś klimatów, którymi tworzył tę jego rolę przed laty Jan Peszek.
Publiczność wychodzi rozbawiona, a teatralny gryzipiór może spektakl wymazać z pamięci i w domu z książką w łapie śmiać się do siebie i popadać w zadumę nad tym, że nic a nic przez te 54 lata od czasu napisania "Trans-Atlantyku" nie zmieniliśmy się jako naród. Dlatego Gombrowicz wielkim pisarzem jest. Ale nie kabaretowym tekściarzem, choć w tym kraju zawsze nam było bliżej do kabaretu.