Artykuły

Urodzaj na "Carmeny"

"Carmen" w reż. Laco Adamika w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Taki czas - mniej więcej ćwierć wieku temu - kiedy wszystkie niemal polskie teatry operowe, nie bacząc na swoje możliwości artystyczne, jeden po drugim wystawiały nie granego w Polsce od końca XIX stulecia "Nabucca" - prawda, że było to poniekąd uzasadnione sytuacją polityczną w kraju i politycznym właśnie wydźwiękiem opery Verdiego. Teraz dla odmiany, i to już bez żadnego wyraźnego powodu, przyszła moda na "Carmen".

Nie tak dawno przecież weszło to dzieło na scenę Opery Śląskiej (niedługo przedtem miała miejsce głośna premiera we Wrocławiu), zaraz potem wystawił je gliwicki Teatr Muzyczny, a już można oglądać jego inscenizację w łódzkim Teatrze Wielkim.

Przy takiej mnogości nic można się dziwić, że każdy inscenizator pragnie, aby jego przedstawienie różniło się od pozostałych i stara się ukazać dobrze znane dzieło w nowym, ciekawym ujęciu. I wszystko jest w porządku, dopóki "czyni to w zgodzie z charakterem muzyki oraz treścią libretta; że jest to możliwe, pokazał swego czasu, właśnie na przykładzie Carmen, wielki Walter Felsenstein: wydobył z libretta tej opery tyle nie dostrzeganych przedtem szczegółów - wyciągając stąd wyraziste konsekwencje sceniczne, że powstało całkowicie nowatorskie przedstawienie, doskonale zgodne z duchem opery Bizeta.

Tymczasem to, co na scenie łódzkiego Teatru Wielkiego ostatnio przedstawił ceniony skądinąd reżyser Laco Adamik wespół ze scenografem Milanem Davidem, wypadałoby chyba określić jako "Anty-Carmen"; na każdym kroku bowiem obserwuje się tam epizody oraz sytuacje najzupełniej sprzeczne z tym, co sobie - jak można przypuszczać autorzy dzieła wyobrażali.

Dla przykładu: według libretta pierwszy akt opery przedstawia zalany słońcem plac w Sewilli, gdzie na tle szarego tłumu handlarzy i przechodniów wyróżniają się barwne mundury żołnierzy z wartowni z wyższością obserwujących krzątaninę owego tłumu; fabryka cygar po drugiej stronie placu jest zamknięta i dopiero na południową przerwę w pracy wysypie się z niej "barwna rzesza robotnic". Tymczasem w łódzkim przedstawieniu scena w tymże akcie tonie w ciemnościach, żołnierze zaś niewiele różnią się od wspomnianego tłumu. Fabrykę usytuowano na górze, na piętrze, jedynie za potężną kratownicą- toteż od samego początku akcji widzowie mogą śledzić, co się w niej dzieje. Jeżeli zatem panuje tam bezruch - rzecz wygląda nienaturalnie; gdy zaś robotnice zaczynają się krzątać przy pracy - rozprasza to uwagę widza, który powinien raczej skupić się na ważniejszych sprawach, jakie toczą się na dole, na placu. Zresztą i tak dominującym elementem całej scenerii są zalegające w różnych miejscach 1 wielkie drewniane skrzynie - chyba z produkowanymi w owej fabryce cygarami; ale gdzie klimat spalonej słońcem Andaluzji?

Następnie: Zmiana warty powinna być efektownym widowiskiem, chętnie obserwowanym przez mieszkańców miasta; w naszym przedstawieniu jednak przechodzi zupełnie bez wrażenia, a wkraczający na czele nowego oddziału Don Jose nie ma nawet czapki na głowie, co jak świat światem było niedopuszczalne u podoficera na służbie. Naśladują ów oddział bawiący się w wojsko chłopcy, z których każdy pewnie chciałby kiedyś zostać takim żołnierzem w pięknym mundurze - ale na łódzkiej scenie większość owych "chłopców", to... dziewczynki! Dlaczego?

Że poszukująca wśród żołnierzy swego narzeczonego wiejska dziewczyna Micaela pojawia się na scenie z walizeczką w rodzaju tych, jakimi niegdyś posługiwali się lekarze udający się na domowe wizyty u chorych, to drobiazg, nad którym można ostatecznie przejść do porządku. Ale że Escamillo - bohater areny i bożyszcze tłumów, witany zresztą chóralnym śpiewem, wchodzi do gospody Lillas Pastii niemal niezauważony, w byle jakim codziennym ubraniu, nie wyróżniającym go zgoła pośród innych gości tawerny - to już doprawdy zrozumieć trudno.

Idąc zaś dalej: trzeci akt opery rozgrywać się powinien w dzikiej górskiej okolicy, gdzie przez trudno dostępną ścieżkę wędrować mają przemytnicy ze swoim towarem, podczas gdy dziewczęta odwrócą uwagę czuwających przy granicy celników. W tym przedstawieniu jednak, jak widać, wszystko musi być na odwrót: nie ma zatem żadnych gór i nie ma obozu przemytników (o którym śpiewa Micaela na początku swej pięknej arii). Są za to potężne budynki (koszary straży granicznej?) oraz brama ze szlabanem - i przez tę bramę, jak gdyby nigdy nic, wędrują sobie przemytnicy, z dala widoczni dla każdego, kto chciałby - i powinien - ich zatrzymać. Nic potrzeba dodawać, że w takiej sytuacji jakikolwiek realizm dalszych wydarzeń zawartych w tym akcie opery także zawisa w próżni...

W ostatnim wreszcie akcie plac przed areną ograniczają zbiegające się w głębi sceny papierowe ściany przywodzące raczej na myśl wnętrze japońskiego domku z "Madamy Butterfly", zaś efektowny pochód zdążających na walki z bykami matadorów ogranicza się bodajże do... trzech osób.

Nie ma zatem atmosfery południa Hiszpanii i nie ma realizmu akcji, o jaki mamy prawo się upominać pamiętając, iż Carmen była jedną z pierwszych zwiastunek operowego weryzmu i na tym m.in. polega jej doniosła rola w historii tego gatunku sztuki. Nie ma również, na dobrą sprawę, autentycznego dramatu na scenie; wyraźnych emocjonalnych relacji między bohaterami trudno się raczej dopatrzyć; śpiewający nasyconą niezwykłym żarem uczucia arię Don José stoi niczym posąg, podobnie też Carmen w swej arii z kartami, i w niejednym momencie całe przedstawienie w ogóle przeradza się po trosze w "koncert w kostiumach".

Cóż zatem pozostaje odbiorcom? Pozostaje, na szczęście, wspaniała muzyka Bizeta, a tę z godną szczerego podziwu maestrią oraz z żywym temperamentem prowadził przy pulpicie Tadeusz Wojciechowski, od niedawna szef łódzkiej Filharmonii. Znakomicie grała pod jego batutą orkiestra Teatru Wielkiego, pięknie śpiewały przygotowane przez Marka Jaszczaka chóry, a słuchanie kreującej tytułową partię Agnieszki Makówki (żeby tak jeszcze włożyła w tę partię i rolę sceniczną trochę więcej emocji...) i uroczej Doroty Wójcik jako Micaeli było, bez żadnej przesady, czystą radością dla słuchacza. Bardzo dobrym Don Josem był niezawodny Krzysztof Bednarek, zaś w partii Escamilla ładnie wypadł Zenon Kowalski. Dzielnie spisywali się także odtwórcy skromniejszych partii, zwłaszcza Rafał Pikała (Zuniga) oraz Andrzej Kostrzewski (Moralcs), a perfekcja wykonania zbiorowych scen z żywiołowym kwintetem z II aktu na czele budzić mogła szczere uznanie. Było więc czego słuchać w tym przedstawieniu opery Bizeta. Z oglądaniem niestety gorzej - ale cóż! Taka to już teraz moda...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji