Artykuły

Przebieranki

Gdy trywialność doprawiona aktualnym politycznym mięsem otrzymuje prawo wyłączności, a pusty śmiech miesza się z żenadą, trudno mówić zarówno o dobrej zabawie, jak i o sensownej dyskusji - o "Sejmie kobiet" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Starym Teatrze w Krakowie pisze Gabriela Detka z Nowej Siły Krytycznej.

Karnawał czas zacząć! Możemy swobodnie folgować uciechom cielesnym, nie martwiąc się o konsekwencje swoich czynów, których niestosowność w każdym innym okresie mogłaby nieść za sobą surowe konsekwencje. Cała władza w ręce błaznów! Przez najbliższe tygodnie polityczna poprawność musi potulnie ustąpić miejsca wszelkiej drwinie, satyrze i przebierankom, a to wszystko z cudownym poczuciem nieograniczonej społecznymi konwenansami swobody.

Duch trywialnej wesołości i rubasznej karnawałowej beztroski, wdarł się na deski Starego Teatru za sprawą "Sejmu kobiet" Arystofanesa w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Chociaż tekst stanowiący kanwę przedstawienia liczy sobie niemal 24 stulecia, to miał brzmieć ze sceny na wskroś współcześnie, ostro atakując zarówno aktualną sytuację społeczno-polityczną w Polsce, jak i próby waloryzacji jednej płci. Twórcy "Sejmu kobiet" usiłowali dotknąć problemu utopijności różnych systemów władzy, przedstawić w krytycznym ujęciu szowinizm i feminizm. Obnażyć fałsz wszelkiego fanatyzmu, obecnego w dyskusjach dotyczących polityki, płciowości, seksualności. Próby przełamania stereotypowego patrzenia na kobiety nie powiodły się, w zamian widzowie uraczeni zostali sporą dawką równie stereotypowego patrzenia na mężczyzn. A kiedy padały konkretne nazwiska bohaterów polskiej sceny polityczno-rozrywkowej, robiło się niesmacznie. I choć przez cały spektakl z widowni dobiegały salwy śmiechu, nie można oprzeć się wrażeniu, że śmiech ten podszyty był gorzką, gogolowską konkluzją.

Spór o istnienie kobiet

Według cytowanego w spektaklu Otto Weiningera, autora rozprawy "Płeć i charakter", kobieta jest istotą amoralną, alogiczną, której postępowanie determinowane jest wyłącznie poprzez niemożliwe do poskromienia, mroczne popędy. Nie jest jej przypisany żaden znak: ani plus, ani minus. Mówiąc oględnie, jej wartość określana jest cyfrą leżącą dokładnie między minus jeden, a jeden. Pytanie, czy kobieta w ogóle istnieje i czy posiada duszę, w spektaklu Grabowskiego pada przewrotnie - z ust samych zainteresowanych. I na tym zabiegu przewrotność się kończy, bo choć w twórcy spektaklu łaskawie zauważyli, że kobiecość może mieć wiele twarzy, to jednak oblicza te nakreślone zostały w sposób schematyczny i stereotypowy. Mimo wymuszonej elegancji męskich garniturów, kobiety, które pod wodzą Praksagory (Dorota Pomykała), podejmują obywatelską inicjatywę ratowania państwa, to albo głupie, próżne i łakome żonki wypiekające "jak dawniej bywało" ciastka dla swoich leniwych mężów, albo prostytutki - muzy wszelkiego męskiego geniusza. Odrębna kategorię stanowią kobiety w podeszłym wieku, których dzika, a tłumiona przez lata patriarchalnych rządów, seksualność, wybucha nagle z siłą rażenia podobną rakiecie międzykontynentalnej, siejąc postrach wśród Bogu ducha winnych młodzianków.

Co może się zatem wydarzyć, kiedy obdarzone takimi przymiotami damy przejmują władzę w zdegenerowanym państwie, w którym stosunki społeczne dawno utraciły status poprawnych, a obywateli dotyka rażąca ekonomiczna niesprawiedliwość? Społeczeństwo z jednej skrajności popada w drugą, a ustalony porządek zostaje wywrócony do góry nogami. Rewolucja seksualna to nie wszystko. Rządy w damskim wydaniu podszyte są fanatycznym utopijnym socjalizmem, który nakazuje dzielić się wszelkim dobrem ze współobywatelami, choćby dobrem tym miało być własne ciało. Mężczyźni z braku innej możliwości wkładają spódnice i pantofelki, pokornieją i spędzają bezpłodne dni na pogawędkach i piciu kawy ("jak dawniej bywało" kobiety). Ustawy wprowadzane przez zmaskulinizowane przeciwniczki depilacji rażą swoim absurdem i zamiast uzdrawiać, pogłębiają trudną sytuację. Wychodzi na jaw, że poprzednie rządy sprawowane przez mężczyzn, choć były wielce niedoskonałe, to przynajmniej nie gwałciły naturalnych praw, według których ludzie dobierają się w pary.

Tyle o kobietach. Mężczyźni w przedstawieniu Grabowskiego wypadli niewiele lepiej. Oficjalnie stwarzają pozory politycznej klasy, a prywatnie to niechlujni, zaniedbani, słabi mężowie swoich żon. Dziecinnie naiwni albo przebiegli, usiłujący wypełnić luki w stworzonym przez kobiety prawie. Chociaż zaskakująco szybko przyswajają sobie damskie stroje i pełni gracji przejmują obowiązki pań domu, to ich myślenie zdominowane jest przez wizje łatwego seksualnego dostępu do pięknych "dziewczynek", zgodnego z prawem pierwszeństwa.

Ani śmiesznie ani strasznie.

Bohaterowie "Sejmu kobiet" umieszczeni zostali w niedefiniowalnej przestrzeni, która może być zarówno wnętrzem mieszkania, placem miejskim, estradą. Scena przedzielona jest ukośną ścianą ze srebrnej blachy falistej. Z prawej strony - czerwone blaszane drzwi, z lewej - połyskująca turkusowa kanapa ze sztucznej skórki, a na niej srebrna, błyszcząca poduszka. Elementy postindustrializmu w połączeniu z estetyką disco? Dlaczego nie? Dodać należy jeszcze kwartet saksofonowy, od czasu do czasu objawiający swoje istnienie za pomocą windy i telebim umieszczony w głębi sceny, na którym raz po raz pojawiają się projekcje tego, co dzieje się za blaszaną ścianą, lub wyświetlane są teksty śpiewanych przez chór piosenek. Niestety, oprócz świetnego wokalno-aktorskiego popisu w wykonaniu Joanny Kulig, mamy do czynienia z występami rodem z podrzędnej kabaretowej estrady.

Odwołując się do "dzieła" Weiningera, reżyser chciał przełamać stereotypowe myślenie o przynależności płciowej, podkreślić obecność pierwiastka męskiego i żeńskiego w każdym człowieku. Ale przejawy dychotomii płciowej potraktowane zostały jako skostniałe schematy myślenia i zachowania, które tekstowi Arystofanesa nie nadają żadnych nowych znaczeń. Przeciwnie, to właśnie bezrozumność kobiet i pragmatyka mężczyzn stają się głównym tematem przedstawienia, które zostało ujęte w formę publicystycznej debaty z elementami happeningu. Z gorzkiej komedii pozostały jedynie strzępy, których banalna wymowa uderza tym mocniej, im bardziej wyszukane środki służą jej prezentacji. Pytanie o odwieczny konflikt płci zostaje skonstatowane przez ostatnie słowo, jakie pada ze sceny, czyli: "genitalia". Prymitywnie, ale najtrafniej podsumowuje idee twórców przedstawienia. Chcemy, czy nie, jesteśmy determinowani przez biologię, a każda próba pokonania jej żywiołu musi skończyć się fiaskiem. Potencjał intelektualny niewiele w tej materii zmienia. Czy jednak koniecznie trzeba traktować stereotyp tak, jakby był archetypem? Czy kultura i polityka są rzeczywiście polem wyłącznej dominacji mężczyzn, a kobiet raczej należy się obawiać i skutecznie pozbawiać je wpływu na obszar większy, niż wymiary kuchni? Trudno mieć pretensje do Arystofanesa, że w jego czasach wizja kobiecych rządów była w męskich wyobrażeniach synonimem ostatecznego upadku. Chyba jednak niewiele się zmieniło, bo mimo usilnych prób uwspółcześnienia i wzbogacania tekstu, przesłanie płynące ze sceny jest zatrważające.

Karnawał może mieć dwa oblicza: jedno błazeńskie, rubaszne, zmysłowe, drugie zaś mroczne, niepokojące, tajemnicze. Kiedy te dwa pierwiastki wzajemnie się dopełniają, walczą żywioły. Gdy jednak trywialność doprawiona aktualnym politycznym mięsem otrzymuje prawo wyłączności, a pusty śmiech miesza się z żenadą, trudno mówić zarówno o dobrej zabawie, jak i o sensownej dyskusji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji