Artykuły

Spokojne dojrzewanie

- Tak to już z nami jest, że się nas, niestety, wkłada do szuflad. Ja jestem dyżurną od ról dramatycznych. Ale - chwalić Boga - dostaję do ręki naprawdę wspaniały materiał - mówi DANUTA STENKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Maria z "Bożej podszewki" i Grażyna z "Pogody na piątek", George Sand z filmu "Chopin. Pragnienie miłości" oraz Judyta z komedii romantycznej "Nigdy w życiu!". Cztery twarze Danuty Stenki. A ma ich ta aktorka o wiele więcej. I każda z nich jest wspaniała.

Powiedziała Pani niedawno: - Czuję się jak tort. Gdy będzie mi przybywać smaków, usłyszę "Pani już dziękujemy", bo lukier popękał.

- (śmiech) Taka jest kolej rzeczy w tym zawodzie. Zwłaszcza w przypadku kobiet.

Tak. Dlatego większość aktorek tuż po szkole gra amantki, a dopiero po wieloletniej przerwie matki, babki, matrony. Jak to się stało, że Pani nigdy nie wpadła w taką lukę?

- Już dawno jestem w fazie matek, zahaczywszy może ze dwa czy trzy razy o babki (śmiech)! A dziura pewnie dopiero przede mną, choć nie chciałabym wykrakać (stuk w niemalowane).

Jak to się stało, że dziewczyna z Kaszub, z malutkiego Gowidlina, została jedną z najbardziej cenionych polskich aktorek? Gdzie - poza talentem oczywiście - tkwi źródło Pani sukcesu?

- Naprawdę nie wiem. Nie było we mnie parcia do sukcesu. Raczej odwrotnie - bałam się iść do przodu za wszelką cenę, jakkolwiek, byle szybko. Gdyby w życiu ktoś mnie ciągle nie popychał, nie otwierał przede mną drzwi, byłabym dziś nauczycielką na Kaszubach! Tak jak moja mama. Takie miałam plany.

Kto pomógł pierwszy?

- Polonistka. Wypchnęła mnie na konkurs recytatorski. Potem ktoś się uparł, żebym zdawała do studia aktorskiego przy Teatrze Wybrzeże. Zawsze ktoś podawał mi rękę! A ja pilnowałam tylko jednego - żeby rzetelnie uprawiać moje poletko.

Tu czułam się w swoim żywiole, rozwijałam skrzydła. Wolałam nie zrobić czegoś w ogóle, niż robić coś na łapu-capu, byle do przodu. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że w pracy zachowuję się tak, jakbym w zawodzie była mężczyzną. Pozwalam sobie na spokojne, powolne dojrzewanie.

Miała Pani, zdaje się, w życiu trochę szczęścia. Szczęścia do ludzi.

- Trochę? Ogrom! Spotkałam w życiu wspaniałych ludzi. Bardzo długa to lista nazwisk.

Trzeba mieć w sobie wiele wdzięku i uroku osobistego, żeby inni chcieli nam pomagać.

- (śmiech) Pewnie zobaczyli jakąś sierotę, która się nie pcha nigdzie i postanowili coś z nią zrobić, (śmiech). Tuż po skończeniu mojej przyzakładówki, jak nazywaliśmy nasze studium aktorskie, dostałam trzy propozycje pracy: w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku oraz w krakowskim Teatrze im. Słowackiego. Wybrałam Szczecin, czyli dla wielu głęboką prowincję. Jak mawiał mój ówczesny dyrektor - centrum NRD. Wydawałoby się, że wersja najgorsza. I siedziałabym tam zapewne do dziś, gdyby nie koledzy, którzy po trzech latach postanowili wysłać mnie do Poznania na rozmowę z Izabellą Cywińską.

Dała Pani tak sobą sterować? I potulnie się Pani zgodziła?

- Samej nie byłoby mnie na to stać. Tego dnia, o godzinie 19., w Szczecinie miałam spektakl, wiedziałam, że do pociągu powrotnego muszę wsiąść najpóźniej o 14. Kiedy okazało się, że Cywińska kończy próbę właśnie o 14., ucieszyłam się, że nie zdążę z nią porozmawiać.

Pociąg to niezłe alibi.

- W Poznaniu spotkałam jednak znajomych ze szkoły, którzy - proszę sobie wyobrazić! - wywołali Cywińską na parę minut z tej próby i wepchnęli mnie do jej gabinetu. Ze strachu zapomniałam, jak się nazywam.

Ale dostała Pani tam pracę.

- Tak się szczęśliwie złożyło, że pani dyrektor widziała mnie wcześniej na festiwalach. Kiedy usiłowałam cokolwiek wydukać na swój temat, usłyszałam: - Ja cię, dziecko, znam, nagradzałam cię przecież.

Nie spotkawszy Izabelli Cywińskiej, pewnie nigdy nie zagrałaby Pani w "Bożej podszewce".

- Niewątpliwie. Szczęście pomogło mi też w angażu do teatru w Warszawie.

Od razu poczuła się Pani dobrze w stolicy?

- To miejsce długo było mi obce. Moje dotychczasowe życie poświęcone było wyłącznie teatrowi, a tu ludzie biegali między radiem, telewizją filmem i na nic nie mieli czasu. Czułam się w teatrze jak na Dworcu Centralnym, ktoś wbiegał i wybiegał. Przeszkadzał mi brak skupienia. Przez trzy lata stałam jedną nogą w Poznaniu, a drugą w Warszawie, nie wiedząc, co robić.

Ale to chyba właśnie wtedy była Pani w ciąży? I choćby ze względu na dziecko trzeba było wybrać życie albo tu, albo tam.

- Tak. I to dziecko zdecydowało. Po urodzeniu Pauliny przenieśliśmy dom do Warszawy i tak już zostało. Tu też przenieśli się rodzice mojego męża - mieszkamy z nimi od lat. Tu urodziła się druga córka. I tu mam już swoje podwórko.

Pani tak łatwo poddawała się losowi, szła za głosem intuicji. Trudno się było Pani oprzeć tzw. nieprzyzwoitym propozycjom? W ogóle były takie?

- Skończyłam trzeci sezon w Szczecinie, gdy przyszła propozycja pracy z Warszawy. Intuicja mi podpowiadała, że coś jest nie tak. Trzeba by było podrzeć jakąś umowę, ktoś miał na kimś coś wymuszać. Czułam, że to zupełnie nie moje klimaty. Podziękowałam. Ja kocham ten zawód, ale nie za wszelką cenę. Jest taka granica - od czasu do czasu daje o sobie znać - której nie przekroczę.

Granica przyzwoitości?

- Zwykłej uczciwości.

Na ile Pani kaszubski dom rodzinny ma wpływ na Pani życie? I na Pani sukces?

- Jestem leniwa, ale - jak twierdzi mój mąż - kiedy już sobie coś postanowię, nigdy nie odpuszczę. Wydaje mi się, że z domu wyniosłam jakąś solidność. A sam fakt, że pochodzę z tej mojej wsi, niewątpliwie ma wpływ na moje relacje z ludźmi. Ilekroć przenosiłam się z teatru do teatru, ilekroć dostawałam jakąś nagrodę czy ciekawą propozycję, słyszałam: - Żeby ci tylko woda sodowa do głowy nie uderzyła.

Jeśli codziennie, na przykład w teatrze, przyjmuje się hołdy na scenie, mało któremu z artystów udaje się uniknąć "sodówy".

- Otóż ja wiedziałam od dawna, że mi nie uderzy! Przez wiele lat moje pochodzenie, moja wieś były mi kulą u nogi. Wreszcie dojrzałam, dorosłam do mojej wsi, do moich korzeni. Jestem dziewczyną z Gowidlina i nikt mi nigdy nie wmówi, że mam prawo mieć jakieś fochy, że coś mi się należy, że jestem jakaś gwiazdą. Nie jestem żadną gwiazdą! Choć wiem, oczywiście, że takie etykietki nam się przyczepia w sprzyjających dla nas momentach, ale w mniej sprzyjających równie chętnie je zrywa (śmiech).

Uprawia Pani bezwzględny zawód.

- Lepiej do tych "świecidełek" się nie przyzwyczajać. Prawdziwa ja to ja stamtąd. Chcę stać na mojej glebie i nie chcę dać się zwieść ułudzie, że należy mi się coś wyjątkowego, bo przez chwilę omiotło mnie światło jupiterów.

Jak to się stało, że stała się Pani czołową polską specjalistką od ról kobiet nieszczęśliwych?

- Nie mam zielonego pojęcia. Tak to już z nami jest, że się nas, niestety, wkłada do szuflad. Ja jestem dyżurną od ról dramatycznych. Ale - chwalić Boga - dostaję do ręki naprawdę wspaniały materiał.

Od Marii Jurewicz w "Bożej podszewce" po Fedrę w Teatrze Narodowym. Choć przecież zdarza się i Judyta w "Nigdy w życiu!".

- Judyta odświeżyła we mnie jasny, radosny kolor. Kto by uwierzył, że przed laty grałam w komediach i farsach?!

Pani mąż i córki lubią Panią za te wiecznie nieszczęśliwe bohaterki?

- Kiedy się wygłupiam w domu, mówią: - Dlaczego oni nie obsadzają cię w komediach? Podobno można ze mnie czasem boki zrywać.

I taka właśnie jest Pani naprawdę?

- I taka, i taka. Ale mam też w sobie mroczne zaułki. Fascynuje mnie buszowanie w ludzkiej duszy, psychice. Izabella Cywińska powiedziała kiedyś: - Ależ macie piękny zawód! Możecie tak grzebać w człowieku, analizować go, analizować siebie i jeszcze wam za to płacą!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji