Artykuły

Taniec przez całe życie

W sylwestra będę pracować, podobnie jak w ostatnich latach. Tyle że blisko domu. W poprzednich latach wyjeżdżaliśmy z zespołem na występy do Niemiec - mówi ALEKSANDRA PIOTROWSKA, 23-letnia tancerka, solistka baletu Opery Śląskiej w Bytomiu.

Sylwestra spędzi ze swoim narzeczonym, oczywiście tańcząc. Jednak nie w sali balowej, lecz na scenie Opery Śląskiej. - W tym roku mamy sylwestrowy spektakl "Zemsty nietoperza" Jana Straussa. Będę więc pracować, podobnie jak w ostatnich latach. Tyle że blisko domu. W poprzednich latach wyjeżdżaliśmy z zespołem na występy do Niemiec - Aleksandra Piotrowska,

mówi 23-letnia tancerka, solistka baletu Opery Śląskiej w Bytomiu.

Szczupła, ładna, porusza się z ogromną gracją. To też część jej zawodu. Zresztą, jeżeli ktoś tańczy po kilka godzin dziennie, to i ulicą płynie tanecznym krokiem.

- Zawsze chciałam tańczyć. Jako dziecko nie wiedziałam jeszcze, że istnieje balet, ale czułam, że chciałabym życie związać z tańcem. Wyrażałam siebie poprzez ruch. Potem dowiedziałam się, że w Bytomiu działa Szkoła Baletowa i zaczęłam męczyć rodziców, żeby mnie do niej zapisali. Tam okazało się, że mam predyspozycje i tak już zostało - opowiada.

Do szkoły trafiła jako dziesięciolatka. Jeszcze nie wiedziała wtedy, że podjęła decyzję na resztę życia. Taka szkoła to niemal zakon. Dużo wyrzeczeń, ciągłe rygory. Wiele rzeczy odpada: życie towarzyskie, zabawy z rówieśnikami, czy wyprawy na hamburgery. Cały dzień spędza się w szkole. - Po powrocie do domu nie ma się już na nic siły, a tu trzeba się jeszcze uczyć. W młodszych klasach kończyliśmy zajęcia o 18, potem bywało, że jeszcze później - tłumaczy.

0 imprezach i randkach należało zapomnieć. Właściwie poza szkołą nie miała kontaktu z rówieśnikami. Do ćwiczeń zaczęły dochodzić pierwsze występy, przedstawienia i konkursy. Wiele razy chciała to rzucić. Zwłaszcza gdy po wielogodzinnych ćwiczeniach nadal coś nie wychodziło. I gdy zwracano jej uwagę: "Inna potrafi więcej", "Przytyłaś",' "Stopka nie jest wykręcona odpowiednio, rozwarcie nie takie"... Ale taniec był i jest dla niej najważniejszy. Brała się więc w garść i ćwiczyła tak długo, aż się wszystko udawało.

- Jestem uparta, inaczej nie osiągnęłabym nic. Zniechęciłabym się pierwszym niepowodzeniem. W szkole mówiono, że się nie nadaję, bo na scenie spalę się psychicznie. Postanowiłam udowodnić, że poradzę sobie. No i tańczę na scenie! Co więcej jestem solistką - uśmiecha się. Jeszcze jako uczennica bytomskiej Szkoły Baletowej im. Ludomira Różyckiego startowała w konkursach, między innymi w Gdańsku, Petersburgu i Lozannie. W tym ostatnim jury chciało ją zdyskwalifikować, bo była za szczupła.

- Stwierdzili, że pewnie drastycznie się głodzę. Potem wszystko potoczyło się dobrze i dopuścili mnie do konkursu. Dostałam się do półfinału i otrzymałam propozycję stypendium zagranicznego. Wybrałam Toronto, gdzie spędziłam kilka miesięcy. Czy dostrzegłam różnice w nauczaniu? Tam pilnowali, żebym jadła. Tutaj nikogo nie obchodziło, czy przez cały dzień zdążyłam cokolwiek zjeść. W Kanadzie dbano o kondycję ogólną: fizykoterapia, komfort

psychiczny. Miło wspominam ten pobyt.

Głodzenie się to drażliwy temat wśród tancerek. Każdy dodatkowy kilogram powoduje, że traci się gibkość, a partner na scenie ma problemy z podniesieniem. Ola nie przelicza każdego ciastka czy kanapki na godziny ćwiczeń. Jej organizm wszystko spala.

Po szkole baletowej dostała się do zespołu baletowego w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Postanowiła jednak wrócić do rodzinnego Bytomia, gdzie zaangażowano ją jako solistkę. To wielkie wyróżnienie i potwierdzenie talentu. W Operze Śląskiej tylko cztery tancerki mają w angażu słowo "solistka". Wymarzoną rolą Oli jest podwójna partia Odetty i Odylii w "Jeziorze łabędzim" Piotra Czajkowskiego.

- To klasyczna partia. Najtrudniejsza, ale tancerka może pokazać w niej wszystkie umiejętności. Odetta jest liryczna, romantyczna, pozwala pokazać walory techniczne. Odylia jest ostra, charakterystyczna - tłumaczy tancerka. Można ją oglądać w spektaklach "Dziadek do orzechów", "Kot wbutach", "Pan Twardowski", we wstawkach baletowych w przedstawieniach operowych i operetkowych.

Olę interesuje też taniec współczesny. Nie tylko ten klasyczny, na puentach (to buciki, dzięki którym można stąpać na czubkach palców) i w paczce (sterczącej, krótkiej spódniczce). Poważnie też myśli o przyszłości. Kiedyś tancerki szły na emeryturę w wieku 40 lat, teraz powinny pracować do 60. - Nie widzę siebie w wieku 60 lat na scenie, dlatego studiuję pedagogikę baletu w warszawskiej Akademii Muzycznej - mówi. Narzeczony Oli, Marek Zaręba, też jest tancerzem w Operze Śląskiej. Czasem po pracy zdarza się pójść na dyskotekę, by potańczyć inaczej, prywatnie, dla czystej przyjemności. - Ale tylko wtedy, gdy w operze jest mało zajęć i nogi nas nie bolą - śmieją się oboje.

Każdy dzień Ola zaczyna od godzinnej rozgrzewki w sali baletowej. To niezbędnik tancerza od pierwszej klasy szkoły baletowej, pozwalający utrzymać się w formie. Potem zaczyna się ćwiczenie repertuaru, w sumie cztery godziny. Po południu znowu taniec: spektakl bądź kolejne próby. Tak do 21. Nie da się przez to wszystko przejść bez kontuzji.

- Najbardziej dramatyczny był uraz kolana. Myślałam, że to koniec. Udało mi się jednak wrócić do tańca. Gdy miałam osiemnaście lat, lekarz powiedział mi, że mam stopy kobiety czterdziestce, takie zwyrodnienia. Do tego można się jednak przyzwyczaić...

Co jest najtrudniejsze w tańcu? Zastanawia się długo. - Nie zgubić na scenie z powodu stresu nic z tego, co wyćwiczyło się wcześniej . W sali ćwiczeń można wykręcić sześćdziesiąt piruetów na jednej nodze, a na scenie może nie wyjść nawet sześć - podkreśla. I dodaje, że największą radością po występie są dla niej brawa i zadowolenie publiczności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji