Artykuły

Młodzi, ambitni, zakochani...

- Siłą takich ośrodków jak Bielsko jest to, że można tutaj robić sztuki autorskie, niezależne, jeżeli trafi tutaj poszukujący reżyser. Tak stało się w Wałbrzychu i w Legnicy. To są miasta prowincjonalne, ale czy tam jest teatr prowincjonalny? - rozmowa z Martą i Rafałem Sawickimi, aktorami z Teatru Polskiego w Bielsku Białej.

- Mama chyba szczęśliwa?

- Bardzo. To chyba widać. Właśnie urodziła się nam Marianna. Antoni, nasz syn, ma już ponad 2 i pół roku.

- Gwiazdy na zachodzie nie chcą mieć dzieci szybko. Odkładają ten moment czasami w nieskończoność, bojąc się o swoją karierę.

- My też już nie jesteśmy tacy zupełnie młodzi. Jestem tuż przed 30., a mąż już po. Myślimy oboje, że są rzeczy ważniejsze niż kariera. Pasja, którą jest dla nas teatr, jest bardzo ważna, ale zdecydowanie ważniejsza jest rodzina i szczęście rodzinne. To jest oparcie na całe życie. Można na tym budować swoją przyszłość.

- Myślimy o realizowaniu siebie. Poprzez rodzinę właśnie. Bycie mężem i ojcem, to dla mnie bardzo ważne. 6 lipca minęła 4 rocznica naszego ślubu, a teatr po prostu nas połączył. Pochodzę z Bydgoszczy, Marta z Gdańska, a spotkaliśmy się tu, w Bielsku, i to był początek naszej wspólnej drogi życiowej.

- Jak zatem tu trafiliście?

- Ukończyłem wydział aktorski PWSFTViT w Łodzi w 1996 roku. Później próbowałem realizować się w Warszawie. Coś tam się wydarzyło, między innymi współpraca z Teatrem Narodowym, grałem w "Nocy Listopadowej" w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego i w "Saragossie" Tadeusza Bradeckiego, oczywiście w jego reżyserii.

- Dlaczego Pan nie został w stolicy? O tym chyba marzy każdy początkujący aktor.

- Nie było realnych szans na etat. Stwierdziłem więc, że nie ma na co czekać. Mógłbym oczywiście współpracować z teatrami z doskoku, ale zacząłem odnosić wrażenie, że zaczynam "rdzewieć". Brakowało mi codziennej pracy w teatrze i postanowiłem przenieść się z Warszawy do mniejszego miasta. I tak trafiłem do Bielska, gdzie jestem już siódmy rok. Przyjmował mnie dyrektor Henryk Talar - to był czerwiec 1999 roku, ale nowy sezon rozpocząłem już pod kierownictwem Tomasza Dutkiewicza.

Patrząc dzisiaj na te lata, mogę powiedzieć, że bardzo dużo wydarzyło się w moim życiu zawodowym. Chyba rozwinąłem się jako aktor. No ale to, co zdarzyło się między Martą a mną, czyli ta wielka miłość, to najważniejszy moment mojego życia.

- Pani przyjechała znad morza. Góry Pani chciała poznać?

- Myślałam na początku, że jadę pod rosyjską granicę. Tak mi się skojarzyło, że mam pracować w Białymstoku. Zdziwiłam się ogromnie, gdy zobaczyłam góry.

- Nie wiedziała Pani gdzie leży Bielsko-Biała?

- Wiedziałam, ale z dyrektorem Dutkiewiczem spotkałam się w Warszawie, bo on tam mnie zaangażował i tak jakoś mi się wszystko poplątało, że będę pracować przy rosyjskiej granicy. Przyjechałam tutaj dwa lata po Rafale i to jest mój szósty sezon, ale z powodu narodzin naszych pociech dwa sezony miałam jakby wyjęte z teatralnego życiorysu. Czas ciąży jest wyłączeniem z zawodu, przynajmniej wtedy, kiedy już widać pokaźny brzuszek.

- Co Pani gwarantował dyrektor Dutkiewicz, że zdecydowała się Pani tutaj przyjechać?

- Skończyłam Studium wokalno-aktorskie przy Teatrze Muzycznym w Gdyni i dla mnie dostanie się do teatru dramatycznego było głównym celem. Miałam wybór między Bielskim a Gorzowem, a że nie znałam ani jednego z tych miast jakoś tak na czuja zdecydowałam się na Bielsko. Przede wszystkim jednak Tomasz Dutkiewicz wydawał mi się bardzo konkretnym facetem - krótko mówiąc.

- Obiecywał, że będzie Pani pierwszą amantką, będzie grała tylko główne role?

- Nic nie obiecywał. Powiedział tylko, że ma dobry zespół i z pewnością da mi to możliwość rozwoju. Oczywiście będę grała, natomiast nie obiecywał gruszek na wierzbie. Okazało się, że w zespole jest dużo młodych aktorek, ale nie zostałam przyjęta jako konkurentka, którą trzeba zwalczać. Byłam tutaj zupełnie sama, bez rodziny i bez żadnego oparcia, a mimo tego nie miałam większych problemów, żeby zaadoptować się. Zespół fantastycznie mnie przyjął.

- Czyli wybraliście mały teatr w pięknym, ale niedużym mieście. Niektórzy taki właśnie teatr określają prowincjonalnym.

- To był absolutnie świadomy wybór. Oczywiście pewne ryzyko z tym się wiązało, tak jak z wyborem każdego innego teatru. Mój kolega Michał Bukowski był tutaj i opowiadał mi o zespole, o wspaniałej atmosferze tutaj panującej, i po tych doświadczeniach warszawskich, gdzie czasami myślałem, że to moje życie zaczyna mi gdzieś niebezpiecznie uciekać, chciałem pracować i złapać ożywczy oddech. Góry, które kocham, też zatem odegrały niebagatelną rolę. To, co mówił Michał, sprawdziło się. Zespół jest bardzo dobry do dziś, no i reżyserzy, którzy reżyserują w całym kraju ciągle tutaj przyjeżdżają, ponieważ uważają, że z nami warto pracować.

- Po latach jestem w stanie stwierdzić, że teatr prowincjonalny w tym obiegowym znaczeniu nie musi być wcale prowincjonalny. Staje się nim wówczas, kiedy zaczynają się dziać bardzo średnie, żeby nie powiedzieć miałkie rzeczy. Siłą takich ośrodków jak Bielsko jest to, że można tutaj robić sztuki autorskie, niezależne, jeżeli trafi tutaj poszukujący reżyser. Daje to większe możliwości. Tak stało się w Wałbrzychu i w Legnicy. To są miasta prowincjonalne, tak się mówi, ale czy tam jest teatr prowincjonalny? To są obecnie najciekawsze ośrodki teatralne w Polsce. To samo jest w Bielsku.

- Rafał utopił się w Pani dużych, przepięknych oczach natychmiast. Czy się mylę?

- Mamy na ten temat podzielone zdanie i będziemy się zawsze o to kłócić. To się wszystko działo w trakcie realizacji mojej pierwszej sztuki "Zielony Gil" Tirso De Molina. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. A poprzedniego wieczoru powiedziałem sobie, że jutro spotkam swojego męża. Kiedy zobaczyłam Rafała, który przyszedł na zebranie ogólne zespołu, przypomniałam sobie, co pomyślałam w przeddzień. Popukałam się w głowę i sama do siebie mówiłam -jesteś nienormalna. Robiłam wszystko, żeby nie było widać po mnie, że coś takiego mi po głowie chodzi, ale zrobił na mnie bardzo duże wrażenie i byłam święcie przekonana, że to będzie mój mąż. A w Zielonym Gilu kobieta walczy o swojego kochanka, który ją zdradził, a ona mimo wszystko ciągle go pragnie. Tak mi się to nałożyło na moją świadomość. Rafał mnie jednak totalnie ignorował - to znowu moje odczucia. Wysyłałam mu sygnały, ale on tych sygnałów absolutnie nie odbierał, a później twierdził, że byłam jak góra lodowa.

- Marta jest przekonana, że starała się ukrywać głęboko te uczucia związane ze mną. Uważam, że udawało jej się to znakomicie.

- No, bo wyglądałeś na takiego lowelasa...

- Ale powiedz, kochanie, że nim nie jestem, bo to ważne.

- Nie jest. Faktycznie. Absolutnie.

- A jakie to były sygnały?

- Dla mnie tych sygnałów nie było prawie żadnych. Przyszła po prostu nowa koleżanka, ładna, atrakcyjna, sympatyczna, ciekawa pod każdym względem. Zwróciłem na nią uwagę, bo odniosłem wrażenie, że może czuć się tu zagubiona, samotna. Przypomniałem sobie, jak ja się czułem zaraz po przyjeździe, więc raz czy drugi zaprosiłem ją na kawę. W większej grupie, bo nie chodziło od razu o randkę.

- No właśnie, gdyby zaprosił mnie samą, to bym poszła, a on proponuje większą grupę.

- Prawda jest taka, że praca nad Zielonym Gilem, gdzie graliśmy kochanków...

- Ale nie mieliśmy żadnej sceny ze sobą, to też jest dosyć istotne... O przepraszam, jedną scenę mieliśmy, która została specjalnie dopisana. Mówiłam: "Czy chcesz zostać mężem moim?..."

-I to były prorocze słowa.

- Faktycznie.

- Przedtem jeszcze, na premierze, Rafał pocałował mnie w ramię, a ja myślałam, że jestem pod sufitem. Długo to uczucie w sobie tłamsiliśmy.

- W końcu jednak wybuchło.

- Z mojej strony od razu było to uczucie nie do opanowania. Postanowiłam sobie, że jeżeli już z kimś będę, to będzie to człowiek wyznający pewne wartości, czyli bardzo ważna będzie miłość, uczciwość, lojalność. Wszystko to musi być oparte na dekalogu. Bo na tym, jak życie pokazuje, można budować. Na kimś takim mi zależało i Rafał się sprawdził. Był co prawda moment, że na chwilę-musieliśmy się rozejść, bo stuknęła mu magiczna trzydziestka i zaczął robić bilans swojego życia, przez co ja trochę cierpiałam. - Ale nie szalał Pan tak jak John Lennon?

- Absolutnie nie chodziło o szaleństwa. Myślałem raczej, żeby świadomie podjąć decyzję, która zaważy na całym moim życiu. Nie chodziło mi

0 to, aby była to kolejna znajomość, miła i przyjemna, nie wiadomo do czego zmierzająca, ale być może potrzebowałem chwili, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest nam dobrze, czy ciągle jest nam lepiej i do czego to ma nas zaprowadzić. To były trudne momenty, ale - jak mówił Nietzsche - "co nas nie zabije, to nas wzmocni". Dokładnie tak się stało.

- Kiedy po raz pierwszy dostała Pani od Rafała kwiaty?

- Tego nie pamiętam.

- Staram się pamiętać, że kobiety lubią kwiaty, a moja żona w szczególności, więc te kwiaty jej daję.

- Jakie?

- Róże herbaciane, ale do jej ulubionych należą tulipany i polne kwiaty.

- Teraz bez żadnej okazji kupuje mi piękne orchidee. Poza tym lubię, jak mi przynosi kwiaty, które dostał na premierze.

- Dziś młodzi ludzie bardzo szybko dochodzą do wniosku, że są dla siebie stworzeni, wy odkrywaliście dość długo, że jesteście połówkami tego samego jabłka.

- Nam się też bardzo spieszyło, ale pewne rzeczy musieliśmy dokładnie przemyśleć. Bardzo poważnie traktowałam decyzje o małżeństwie, mimo że wiedziałem, iż spotkałam człowieka swojego życia.

- I nie chcę już nikogo innego. Rafałowi dochodzenie do takich konstatacji zajęło więcej czasu, ale jesienią też już wiedział, że będziemy ze sobą do końca życia.

- I nie był Pan zazdrosny jak żona na scenie wyznawała innemu miłość? Całując go przy tym czule.

- To są ciekawe doświadczenia. Czasami w czasie prób do niektórych przedstawień rozmawialiśmy o tym, ale jesteśmy profesjonalistami. Potrafimy zagrać gorące uczucie na chłodno. Bo żeby ten zawód uprawiać, trzeba mieć do niego sporo dystansu. Z jednej strony trzeba na 300% dawać z siebie wszystko, łącznie z ogromnymi emocjami, a równocześnie mieć ten zdrowy dystans, który pozwala normalnie żyć i funkcjonować. Nie zwariować po prostu. Nie widzę w tym momencie mojej Marty, która obściskuje się z moim kolegą na scenie, tylko widzę dwoje aktorów, którzy grają pewną sytuację.

- Ale widz chce mieć poczucie autentyczności przeżyć. Chce wierzyć, że na jego oczach rozkwita wspaniałe, niepowtarzalne uczucie. Jak to pogodzić?

- Aktor gra tak jak chce reżyser i faktycznie to jest dobre powiedzenie, że aktor nie powinien być zbyt inteligentny i zbyt mądry. Bo prawem reżysera jest tworzenie swojej wizji scenicznej, swojego spektaklu swoich światów, natomiast my mamy to wszystko widzowi przekazać. Zdarzają się czasami jakieś produkcje niedobre i musimy pracować z ludźmi, którzy nie znają się absolutnie na teatrze. Też tak bywało. Często aktor jest wpuszczany w tak zwany kanał. To są sytuacje, o których my sobie rozmawiamy za kulisami i które tak naprawdę nie powinny interesować widza, bo on przychodzi do teatru i chce zobaczyć dobrą rzecz. Czasami nieudolność reżysera jest bardzo frustrująca dla nas. To jedna strona medalu. Ale aktorstwo to przepiękny zawód. Są chwile, których nigdy się nie zapomni. Emocje i jeszcze raz emocje. My na nich pracujemy. W życiu prywatnym też się z nimi zmagamy. Strasznie trudno jest je rozdzielić. Dlatego tylu jest frustratów w tym zawodzie, ludzi niespełnionych. Ludzi, którzy wpadają w różne nałogi i uzależnienia.

- Każdą postać, którą gracie staracie się zrozumieć?

- Jest kilka etapów. Trzeba tę postać ponosić w sobie i zaprzyjaźniać się z nią, właśnie starać się zrozumieć jej zachowanie, postępowanie, przełożyć ją jakby na swoje myślenie i wniknąć w nią całkowicie. Potem jest najistotniejsza praca na scenie. Z reżyserem, z partnerem i tam się zaczynają pojawiać już sytuacje metafizyczne. To, co się dzieje między postaciami na scenie, jest najpiękniejsze w teatrze, jeżeli się uda stworzyć prawdziwy świat z samego siebie. Dlatego dla mnie teatr jest piękny. Przez te dwie godziny powstaje coś magicznego. Jeżeli to jeszcze i widownia doskonale rozumie, jesteśmy w stanie dać z siebie jeszcze więcej. Tak było np. w "Kształcie rzeczy" w reżyserii Cezarego Chrapkiewicza czy w "Lekcji" Ionesco, gdzie ten wykreowany świat był od początku do końca konsekwentnie prowadzony. Przyjemność grania z kolegami, z którymi rozumiemy się doskonale, też przy tym jest ogromna.

- Są mniej lub bardziej magiczne przedstawienia, ja też mam kilka ważnych. Na przykład "Ulica Gagarina" Gregory Burke'a mówi o rzeczach przykrych, o samotności człowieka w industrialno-globalistycznym świecie. Próbowałem obronić postać, którą grałem. Na pierwszy rzut oka strasznie negatywną. To było dla mnie trudne zadanie aktorskie. Co do świata scenicznego, który swoją konsekwencją wywiera wpływ na widzów i na nas aktorów to na pewno "Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim Mikołaja z Wilkowiecka" w reżyserii Wiesława Komasy. Tu i język był ważny, i tekst, pierwszy polski dramatyczny, a jednocześnie stworzyliśmy spektakl, który nie trąci myszką, tylko współczesnym mówi rzeczy istotne. Wspomnę też Tamarę Johna Krizanca, spektakl, który z innej strony próbował zmierzyć się z materią teatru. Jest bardzo atrakcyjny i dla widzów, i dla aktorów. Nie gramy na scenie, ale kreujemy tę rzeczywistość w domu d'Annunzia, w całym teatrze. Mamy publiczność na wyciągnięcie ręki, a przecież są tam i sceny erotyczne, więc trzeba to wszystko zagrać w sposób bardzo wiarygodny. Wielka przygoda, wielkie wyzwanie.

- Prowadzicie rozmowy co dalej? Chcecie zostać w Bielsku, czy próbować sił w innym teatrze, w większym mieście?

- Mamy nowe życie w naszej rodzinie. Nasza córeczka jest dla nas dziś najważniejsza. Za chwilę Marta będzie wracać do teatru po paromiesięcznej przerwie. A co dalej? Nie chciałbym za bardzo wybiegać w przyszłość, bo sytuacja aktorów zmienia się błyskawicznie i nie na wszystko my mamy wpływ. Czasami trzeba się dostosowywać do tego, co niesie ze sobą mijający czas.

- Chcemy na razie pracować tutaj. Ale zmiany w naszym wypadku są wskazane. Nie myślimy do końca życia pozostawać w Bielsku.

- Chociaż kto wie?

- Właśnie. Kochamy to piękne miasto. Jesteśmy z tym miastem bardzo zżyci. Mamy tutaj mnóstwo przyjaciół. Czas wszystko pokaże.

- Czyli chcecie zrobić karierę, chcecie, aby świat o was usłyszał?

- Od pewnego momentu zacząłem rozróżniać dwie rzeczy. Popularność i karierę zawodową. One nie zawsze muszą iść w parze. Czasami niektórym kolegom - mam takie wrażenie - mylą się. Dla mnie karierą będzie zrealizowanie się w taki czy inny sposób w tym zawodzie. Jeśli dojdzie do tego jakaś popularność, to tym lepiej. Ale mogę się realizować poprzez teatr, poprzez działania okołoteatralne, bo od wielu lat zajmuję się pracą z młodzieżą i to też jest dla mnie szalenie ważne. Popularność do tego ma się nijak. To są sprawy, o których często z żoną dyskutujemy i sami sobie odpowiadamy właśnie na takie pytania. Przyszłość ciągle jest jeszcze przed nami otwarta.

- Nigdy nie myślałam o tym, aby zrobić karierę, żeby być osobą sławną, rozpoznawalną na ulicy, nigdy nie miałam takich ambicji. Nie dlatego wybrałam ten zawód.

- Nie za bardzo w to wierzę. Nie chciałaby być Pani tak sławna i popularna jak Sharon Stone? Żeby ludzie szeptali: "O idzie Marta Sawicka!"

- Takie sytuacje z szeptaniem i teraz zdarzają się, ale to nie jest imperatyw, który mnie pchnął do aktorstwa. Reżyser wybiera ten zawód, aby robić spektakle, które zwalają ludzi z nóg. Jednym słowem - czapki z głów, panowie, przed moją sztuką. Mnie też zależy, aby moja praca, którą tutaj wykonuję, też robiła na ludziach wrażenie. Ale nie chodzi mi o to, aby uważali mnie za jakąś nieprawdopodobną gwiazdę. Uważam, że aktorstwo jest fascynujące i można poprzez sztukę, wywołując emocje, zmusić widzów do przeżywania tego osławionego katharsis. Mam takie, może niedzisiejsze myślenie, ale taka już jestem.

- Młodzi, zdawałoby się, że zdobędziecie świat, a tu wychodzi z was skromność. Niewiele chcecie od życia.

- Mam wrażenie, że staramy się czerpać od życia ogromnie dużo i to że jesteśmy szczęśliwi jest tego wynikiem. Kariera czy samorealizacja niekoniecznie musi oznaczać popularność. Jeśli reżyser będzie robił spektakl tylko po to, żeby odnieść sukces na festiwalu, a nie po to, żeby coś widzowi od siebie przekazać, to popełni kardynalny błąd w swoim myśleniu i prawdopodobnie ten spektakl nie będzie dobrym przedstawieniem. Myślę, że sprawa musi wyglądać w ten sposób - pracujemy i dajemy z siebie wszystko, obojętnie czy to jest Bielsko, Wrocław czy Awinion. Jeśli efektem tego jest zdobycie pierwszej nagrody na festiwalu, potem wywiady i ogromna popularność, to świetnie, ale najpierw musi być to ciężka praca, aby w efekcie ludzi zachwycić.

Oczywiście zdarzają się i takie sytuacje, i tak w naszym teatrze też nieraz było, że rzecz wartościowa nie zawsze potrafi się przebić. To blaski i cienie naszej pracy.

- Najważniejsze dla Państwa dzisiaj jest...?

- Rodzina i miłość.

Na zdjęciu: Rafał Sawicki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji