Artykuły

Cierpliwość butów

"May B" Compagnie Maguy Marin z Francji na Festiwalu Dedykacje-Beckett w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Zostały puste buty. Hiobowa nędza bez sznurówek w grzecznym szeregu na krawędzi sceny, nosami w stronę naszej ciemności. Dziesięć par siwych jak obłoki. Suche suchością egipskich papirusów, schodzone na śmierć, całe w pęknięciach już na zawsze otwartych, pełne zamarłego szurania, które się ocknie, gdy przyjdą następne nogi gotowe iść dalej. Czekają. Przerażająca cierpliwość.

W pamiętnym, dzięki Miłoszowi pamiętnym bezlitośnie, zająkanym finale "Wydrążonych ludzi", Eliot wciska słowa w rytm wyliczanki. Los jest jak dziecko, co palcem powietrze puka, recytując: raz, dwa, trzy, kryjesz ty! Frazy Eliota pukają w mózgi czytających też na trzy. "I tak się właśnie kończy świat/ I tak się właśnie kończy świat/ I tak się właśnie kończy świat/ Nie hukiem, ale skomleniem". W epilogu seansu "May B" już nie ma skomleń. Ani ludzkich, ani bydlęcych. Na końcu teatralnej doskonałości reżyserki Maguy Marin są tylko opuszczone buty. Jak zawsze i wszędzie. Z butami tych, którzy ostatnią ścieżkę przebyli na wznak, nigdy nie wiadomo, co począć.

Kończąc opowieść - Marin zostawia obraz. Opuszczone buty na krawędzi rampy i człowiek z walizką w garści, w pół kroku zastygły na tyłach cierpliwych butów, skostniały w centrum sceny, na dnie pustego powietrza. Nos jak dziób sowy, skóra zdławiona zaschniętą gliną, włosy - sznurek. Ostatni człowiek? Może. Idzie, nie ruszając się z miejsca. Przypomina "Czekając na Godota". VLADIMIR: To co, idziemy? ESTRAGON: Chodźmy. BECKETT: Nie ruszają się z miejsca.

Idzie, jak schodzą języki lodowców - niezauważalnie dla naszych ułomnie doczesnych zmysłów. Idzie zamarły i tym, co Beckett nazywa w "Bez" "dwiema bladoniebieskimi" - patrzy na nas. Pod nim - ziemia cała w pyle barwy popiołów. Nad nim - głos, pieśń "Sobowtór" z "Podróży zimowej" Schuberta. Nim zastygł, zdołał wyszeptać pierwsze takty "Końcówki" - słowa ostatniego sługi na ziemi, Clova, słowa nad ostatnim panem, ślepym Hammem. "Skończone, skończyło się, kończy się już, to chyba się już kończy". A później - już tylko bezruch.

Bezruch opuszczonych butów. Bezruch człowieka z walizką w garści. Bezruch skostniałej włóczęgi i światło mrące na nutach Schuberta. Aż do ciemności skrajnej? Znów przypominają się słowa Becketta. "Nie ma tak, żeby nie było światła... Zamiera do świtu i nie zamiera nigdy". To tylko naszym fatalnie doraźnym zmysłom się roi, że zgasły blaski. Podobnie z dźwiękami. Nie ma zupełnej ciszy. Zawsze szmer. Jak w "May B" - szuranie butów. To zawsze coś. Więcej niż nic. Choćby nadzieja, że jutro powtórzy się szuranie butów.

Ten, co w finale seansu Marin zastygł, czekając na niemożliwą ciemność i niemożliwą ciszę, marzył, by powtórzyło się szuranie. Tacy sami jak on, ludzie o skórach z gliny, nosach dziwnych i włosach nieludzkich, ci, co na krawędzi sceny i widowni zostawili siwe buty - byli przecież przed chwilą. Z siebie, z gestów lepili opowieść. Byli, żyli, trwali, bo szurali. Szli. Skądś - dokądś. Wiadomo skąd - wiadomo dokąd. Początek i koniec przedstawienia Marin to bliźniaki. Ten sam Schubert, ta sama ciemność niemożliwa, ten sam bezruch nie do uwierzenia. Który to już raz Beckett się przypomina? "Kobiety rodzą, siedząc okrakiem na grobach".

Beckett i choreografia Marin. Banalnie się stało, że mówiąc o "May B" - mówi się o balecie. Zostawcie to. Nie taplajcie się w teatrologicznej archiwistyce. W "Ziemi Urlo" Miłosz powiada, że Beckett to pisarz dla cywilizacji - najuczciwszy. Bo dotknął esencji. I nie ma co gmerać, czy idzie o esencję tylko XX wieku, czy o esencję czasu każdego. Marin ruchem aktorów powtórzyła beckettowskie dotknięcie. Niczego mniej nie da się powiedzieć.

Idą więc. Bohaterowie Marin, ludzie o skórach z wyschłej gliny, przez półtorej godziny maszerują przez pustą scenę w ciszy bądź pod nutami "Sobowtóra" i "Śmierci i dziewczyny" Schuberta. Idą jak każdy. W szuraniu, co jest życiem, opada z nich pył barwy popiołów, nad głowami dryfują siwe obłoki. Z każdym krokiem obracają się w proch. Znasz ten obrót. Idą jak wszyscy bohaterowie wczesnych opowieści Becketta. Jak Belacqua, jak Mercier i Camier, jak Murphy, Watt i Molloy. Idą jak May, w "Krokach" wędrująca między ścianami pamięci. Hiobowa nędza włóczęgi, ale bez hiobowej wściekłości. Idą po ludzku. W szuraniu ich nie usłyszysz szmeru wersetów Pisma.

Idą. Idą, by być. W części drugiej - niczym golemy wyobraźni Kantora w "Nigdy już tu nie powrócę" - przyłażą do Becketta, ale nie po to, by lżyć go. Czasem tylko sykną w niebo. Jest Clov i Hamm, Pozzo i Lucky, są trzy łby z "Komedii". A później - znów marszruta. Idą. Idą, by być. Idą, by zniknąć. I znikają - golem po golemie. Aż wreszcie zostaje ostatni - ten z nosem jak dziób sowy.

Marin dotyka kilku nieusuwalnych strun literatury Becketta. Kroki, słowo, marchewka. Tak, marchewka. Jeśli wolisz - metafory. Znaki sceniczne. Obrazy, ruchy, podrygi, co je Marin do istnienia powołała - i pozwoliła skostnieć. Gdybym musiał w skrócie ująć osobność Becketta - nic bym nie rzekł. Pokazałbym "May B".

Kilkanaście widm w kilkunastu krystalicznych obrazach. Demony o powłokach z gliny. Postać po postaci - nie wracają zza kulis. Aż zostaje nędza ostatnia. Zastyga. W górze - "Sobowtór" Schuberta. Słyszysz śpiew, przyjmujesz pytania ciemne. "Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?/ Mam jakiegoś ciebie, masz jakiegoś mnie?". Patrzysz w "dwie bladoniebieskie" skostniałego włóczęgi. Na dole - opuszczone buty, czekające na nogi gotowe iść dalej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji