Artykuły

Trzy godziny finezji muzycznej

Monotonia inscenizacyjna powiązana z brakiem świeżych pomysłów reżyserskich dała idealny przykład tego, jak z błyskotliwego dzieła można zrobić trzygodzinny popis umiejętności muzycznych orkiestry i solistów - o "Weselu Figara" w reż. Wojciecha Walasika w Teatrze Wielkim w Łodzi pisze Łukasz Długołęcki z Nowej Siły Krytycznej.

Oparta na sztuce Pierre'a Beaumarchaisa, opera komiczna "Wesele Figara", jest zgodnie uznawana przez krytyków i widzów za jedno najgenialniejszych dzieł swojego gatunku. Jej prapremiera odbywa się 1 maja 1786 roku w Wiedniu, gdzie, mimo nieprzychylności ówczesnej władzy, od razu zyskuje ogromną popularność. Największą zasługę w tym miał oczywiście talent kompozytorski Wolfganga Amadeusza Mozarta, który dysponując librettem Lorenzo da Ponte napisał muzykę wartką, lekko inkrustowaną melodyjnymi perełkami, jakie przyjemnie szumiały w głowie jeszcze długo po wyjściu z budynku teatru.

Około sto lat później opera "Wesele Figara" dociera do Polski, gdzie, podobnie jak w całej Europie Zachodniej, zdobywa rzesze wiernych fanów. Z czasem dzieło to pojawia się na afiszach wszystkich najważniejszych scen muzycznych w naszym kraju.

Od tego czasu znowu mija blisko sto lat. Mamy końcówkę roku 2006, który został ogłoszony Międzynarodowym Rokiem Mozarta. Z tej okazji Teatr Wielki w Łodzi proponuje powrót do tradycji i po raz trzeci w swojej historii przedstawia "Wesele Figara". Poprzednio sztukę Beaumarchaisa realizowano w tym teatrze w roku 1976 i 1988.

Premiera opery Mozarta miała być jednym z ważniejszych wydarzeń teatralnych tego sezonu w Łodzi. Miała być, ale niestety była! Wyreżyserowane przez Wojciecha Walasika dzieło okazało się kolejną i, co smutne, prawdopodobnie nieostatnią, mało odkrywczą produkcją, która powiela utarte schematy realizacji opery.

Wszystkie moje obawy, na temat tego, czy "Wesele Figara" w Łodzi, będzie dziełem na miarę doniosłego wydarzenia, jakim jest Międzynarodowy Rok Mozartowski, zaczęły się potwierdzać już po kilku minutach obecności śpiewaków na scenie. Cała inscenizacja okazała się rozpaczliwie staroświecka.

Pierwsze, co mnie uderzyło, to mało interesująca oprawa wizualna przedstawienia. Scenografia w Teatrze Wielkim potraktowana została bardzo archaicznie. Prostota, czyli cecha, która mogła stać się jej największym atutem, stała się jej największą wadą, która, rzucała się w oczy i drażniła przez cały spektakl. Podobnie ze sztampowymi kostiumami.

Oprócz monotonnych elementów wizualnych silnie skonwencjonalizowanego przedstawienia, równie mało zaskakujące było nudne aktorstwo. W Polsce bardzo często zapomina się o tym, że śpiewak operowy powinien być również aktorem.

Monotonia inscenizacyjna powiązana z brakiem świeżych pomysłów reżyserskich, dała idealny przykład tego, jak z błyskotliwego dzieła można zrobić trzygodzinny popis umiejętności muzycznych orkiestry i solistów. Czas się wreszcie zastanowić, czego oczekujemy od spektakli operowych. Tego, by były spójnymi przedstawieniami muzycznymi, czy koncertami symfonicznymi z ozdobnikami w stylu fragmentarycznego aktorstwa lub tańca baletowego.

Reżyserzy, scenarzyści, choreografowie i wreszcie sami aktorzy powinni zastanowić się, co należy zrobić, aby w odpowiedni sposób operę odmłodzić. Schemat, który proponowany jest widzom od wielu lat dawno przestał już być wystarczający.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji