Artykuły

Dziady na salonie

Nadszedł grudzień, a wraz z nim zbliża się koszmar miejskich świąt Bożego Narodzenia. Koszmar kolinizacji przestrzeni dokonywanej z wyprzedzeniem, na potrzeby zakupów zwanych Christmas season. Ulice Warszawy przygotowały się już naturalnie na ten doroczny wysiłek. Jednak kiedy 19 listopada kręciłam się wieczorem po placu Grzybowskim, trochę zszokował mnie widok gigantycznej bombki tkwiącej pośród rozlicznych oczek tamtejszej fontanny. Już, to naprawdę już, i gramy Last Christmas? Postanowiłam więc trochę sobie przeciągnąć listopad. Jeszcze przez chwilę w nim pozostać. A nawet skoczyć w czasie, jakieś dwadzieścia lat wstecz.

19 listopada 1996 r. wznowił swoją działalność warszawski Teatr Narodowy. Spłonął w roku 1985, odbudowa przekroczyła więc granice epok. Nie wiem, czy w 2016 r. odbyły się z tej okazji jakieś uroczystości ku czci; może coś przeoczyłam, nieczęsto bywam w mieście, bo ogólnie mieszkam w PKP. Rocznicę tę warto jednak przypomnieć — nie tylko z szacunku dla teatralnych hobbystów i rangi instytucji. Warto wspomnieć o niej ze względu na ekscentryczne, jak się zdaje, otwarcie teatru. A przede wszystkim ze względu na ówczesnego dyrektora narodowej sceny, reżysera Jerzego Grzegorzewskiego.

Inauguracyjna gala 19 listopada obejmowała pokaz spektaklu Dziady — dwanaście improwizacji. Spektakl importowano z Krakowa, gdzie Grzegorzewski wystawił go rok wcześniej. Przedstawienie, delikatnie mówiąc, awangardowe zostało przeniesione do świeżo odbudowanego gmachu. Do teatru pełnego marmurów i blichtru, wcielającego aspiracje najntisowej Polski. Do świata inspirowanego raczej Dynastią niż klasycznymi wzorcami (pamiętam do tej pory elegancką palarnię, która wzbudzała mój nastoletni zachwyt). W tym oto luksusie miała umościć się sztuka narodowa prawdziwie wolnej i rynkowej Polski. Ów pokaz Dziadów i towarzysząca im gala wydają się gradką dla miłośników polskich lat 90. Ciekawa jestem, czy istnieje dokumentacja, zapis tych wydarzeń. Otwarcie musiało być wspaniałe — spektakl drwiący z „warszawskiego salonu" zagościł w samym jego środku. Podobno aktorom gratulowali na scenie prezydent Kwaśniewski z małżonką, a wcześniej środowisko teatralne protestowało przeciwko obecności „PRL-owskich dygnitarzy".

Grzegorzewski wiedział, co robi. Prowadził takie gry świadomie, mówiąc coś istotnego o swojej współczesności. W tym sensie był zresztą artystą bardzo zasłużonym także dla Warszawy. Nie tylko jako dyrektor (wcześniej szefował Teatrowi Studio, gdzie działa teraz poświęcona mu pracownia). To jeden z nielicznych twórców teatru, którzy usiłowali wpisać Warszawę w swoje imaginarium, przekraczające znacznie ramy realizmu. Pomysły na Warszawę Grzegorzewski miał różne. Jedna z najciekawszych fantazji zakładała zatopienie placu Defilad, po którym pływać miały gondole. Na różne sposoby ogrywał przestrzeń Studia tkwiącego w Pałacu Kultury. Na przykład widzowie oglądali Warszawę z okien budynku, razem ze stojącą na schodach Pallas Ateną. Stolica miała stać się miastem jednocześnie współczesnym i mitycznym, jak Paryż czy Wenecja. Stolicą kraju w pełni europejskiego, oglądanego krytycznym okiem.

I czasem trochę się boję, kiedy przypomnę sobie fragment spektaklu Duszyczka, granego dla dwóch rzędów widzów, w tunelu do transportu dekoracji Teatru Narodowego  pod ul. Wierzbową. Aktorki Grzegorzewskiego śpiewały mniej więcej tak: „A jeżeli tego miasta nie ma, za ścianą, jeśli go tam nie ma?". No właśnie:  jest czy zapracowało już na swoje zniknięcie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji