Artykuły

Szanuję dary od życia

- Po 10 latach konsekwentnej pracy, budowania swojej pozycji nikt nie będzie mnie kojarzył jedynie z reklamą, ale że ludzie pomyślą: - Aktorka Magda Cielecka reklamuje... A to różnica! - mówi MAGDALENA CIELECKA, aktorka TR Warszawa.

Magdalena Cielecka. Seriale "Defekt 2", "Oficerowie" i "Magda M.", wielki kinowy przebój "S@motność w sieci" oraz kilka znakomitych kreacji w Teatrze Telewizji. Ten rok należał do niej.

Mam wrażenie, że idzie Pani przez życie jak czołg. Ma Pani ochotę przestawić świat? Może warto w tym pędzie na chwilę spojrzeć za siebie?

- (śmiech) Myślę, że czasem nawet trzeba. Zresztą ja lubię obracać się za siebie. Pielęgnuję w sobie wdzięczność za to, co dobrego mi się w życiu przytrafiło. Wiem, skąd jestem i gdzie byłam na początku.

Zwykło się uważać, że jeśli ktoś pochodzi z malej miejscowości, nie ma wielkich szans na karierę medialną. A Pani pochodzi spod Częstochowy.

- Gdyby 15-18 lat temu ktoś mi powiedział, że zostanę aktorką, że będę mogła grać w filmie Andrzeja Wajdy "Post mortem" czy w Starym Teatrze w Krakowie i warszawskich Rozmaitościach, to nie uwierzyłabym.

Kiedy postawiła Pani swój pierwszy milowy krok?

- Chyba przy wyborze liceum. Oczywiście nie miałam wtedy żadnego pojęcia o tym, co chcę w życiu robić. Jednak świadomie wybrałam szkołę, w której języka polskiego uczyła pani profesor Skrzyszowska. Specjalnie dla niej przemęczyłam się nawet w klasie o profilu biologiczno-chemicznym. Dziś wiem, że to był dobry krok, bo to właśnie pani profesor zaszczepiła we mnie miłość do sztuki.

Założę się, że recytowała Pani wiersze na każdej akademii.

- (śmiech) Startowałam w konkursach recytatorskich, ale w ich części śpiewanej. Na jednym z nich spotkałam aktora Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie, Marka Ślosarskiego. Wierzę, że jeśli coś jest nam pisane, los sam nas prowadzi za rękę. To jest jakaś tajemnica życia. Osobą, która pozwoliła mi postawić drugi krok, był właśnie Marek. Zasugerował, żebym zdawała do szkoły teatralnej i pomógł w przygotowaniu do egzaminów.

Za darmo? Takie cuda się zdarzają?

- Zrobił to z dobroci serca! Będę mu za to zawsze wdzięczna. Zdałam za pierwszym razem. Myślę, że głównie dzięki niemu. Nie było wtedy we mnie desperacji. Jeśliby się nie udało, więcej bym nie próbowała. Miałam wyjście awaryjne - dziennikarstwo.

Ale się udało. Szkoła aktorska w Krakowie. To był dla Pani szok?

- Miałam szczęście. Na pierwszym roku szukano dziewczyny do postaci Luli w "Ich czworo" Zapolskiej. Ja, skromna blondyneczka, wyglądająca na 14 lat - femme fatale jeszcze się wtedy we mnie wtedy nie obudziła (śmiech) - dostałam tę rolę. Mając 19 lat, zaczęłam grać w Starym Teatrze.

Prestiż! Szczyt szczęścia.

- Ogromna duma i radość. Poza tym, co nie było bez znaczenia, zarabiałam jakieś pieniądze. Wydawało mi się, że złapałam pana Boga za nogi. Grałam w tej sztuce przez kilka lat, aż do jej zejścia z afisza. Zaraz potem trafił się teatr Maszkaron.

Wszystko to działo się tak samo?

- Z moim udziałem o tyle, że ktoś gdzieś mnie zauważył, komuś coś powiedział. Niosło mnie. Gdy robiłam muzyczny dyplom "Upadłe anioły", zobaczył mnie dyrektor krakowskiego Teatru Ludowego i obiecał etat po skończeniu studiów. Już na początku 4. roku miałam spokojną głowę! Uważałam, że nic więcej nie może mnie spotkać, że to wystarczy, że marzenia się spełniły. Ale to działo się dalej.

Pod koniec studiów Anna Polony poleciła mnie Tadeuszowi Bradeckiemu, dyrektorowi Starego Teatru, a potem jeszcze dostałam od Barbary Sass propozycję głównej roli w "Pokuszeniu". Na festiwalu w Gdyni dostałam za ten film nagrodę. To był kolejny milowy krok.

A czy były chwile, że w głowie zapalała się czerwona lampka, że wszystko może kręci się za szybko?

- Zgodnie z przesądem, że jak się szybko startuje, to potem wpada się w czarną dziurę, na swój drugi film - "Amok" - musiałam czekać dwa lata. Na szczęście dużo grałam w Teatrze TV i, przede wszystkim, w teatrze. Nie czułam niepokoju. I dużo się uczyłam.

Czy to wtedy zaświtała myśl o przenosinach do Warszawy?

- Dopiero wtedy, gdy wraz z przyjaciółmi i z reżyserem Grzegorzem Jarzyną, zaczęliśmy tworzyć nowy kształt warszawskiego Teatru Rozmaitości. To był kolejny wielki przełom, także w życiu osobistym. A jednocześnie wielki stres, bo doskwierało mi uczucie, że grając w Warszawie, zdradzam Kraków.

Jaka to zdrada?!

- Żyłam w przekonaniu, że to w Krakowie robi się ważną i poważną sztukę, zaś w Warszawie chałturzy i zarabia pieniądze. Długo nie potrafiłam odciąć pępowiny. Blisko dwa lata kursowałam między Krakowem a Warszawą. W Krakowie raz na miesiąc wchodziłam do pustego mieszkania i zaczynałam od wielkiego sprzątania. Długo nie mogłam przyjąć, że moje życie jest już w Warszawie. Zawsze tak reaguję na zmiany. Musi minąć sporo czasu, zanim wszystko sobie poukładam w nowej sytuacji, zanim się uspokoję. Nie umiem powiedzieć "ciach!", zamknąć drzwi na klucz i otworzyć nowe.

Wydaje się, że jest Pani dzieckiem szczęścia. Czy przydarzały się Pani życiowe r zawodowe błędy?

- Oczywiście, że się zdarzały. Ferowałam na przykład wyroki typu: Reklama? Serial? To zdrada ideałów. Kolega z teatru zagrał w serialu i przestał być dla mnie wiarygodny w naszych spektaklach. Teraz rozumiem, że miał prawo tak zrobić. Każdy ma prawo. Ktoś podejmuje taką decyzję, żeby się utrzymać, inny - bo ma taki pogląd na aktorstwo. Dziś jestem o wiele ostrożniejsza w ocenianiu wyborów innych.

Taraz sama Pani gra w serialach i w reklamie.

- Czasami robi się coś dla kogoś z grzeczności. Mój kolega, reżyser Jacek Borcuch, poprosił, żebym zagrała w "Magdzie M.". Miałam wystąpić tylko w dwóch odcinkach - taki gościnny udział w atrakcyjnym projekcie, w dobrym towarzystwie. Jednak okazało się, że w drugiej serii moja bohaterka odrodziła się jak feniks z popiołów. Nie tak miało być, ale było już za późno. Poczułam się troszeczkę zagrożona, bo straciłam kontrolę nad sytuacją. A w pracy nie lubię sytuacji, na które nie mam wpływu.

Dlaczego, ze swoimi ideałami, zgodziła się Pani "dać twarz" jednemu z magazynów? Dla pieniędzy?

- Na pewno nie.

Kaprys? A może przekora?

- Przyszedł moment, gdy zrozumiałam, że pracuję także po to, by móc taką propozycję przyjąć. Po 10 latach konsekwentnej pracy, budowania swojej pozycji nikt nie będzie mnie kojarzył jedynie z reklamą, ale że ludzie pomyślą: - Aktorka Magda Cielecka reklamuje... A to różnica! Chciałam też zerwać z wizerunkiem żelaznej damy, mającej w pogardzie tego rodzaju działalność. Chciałam też wyleczyć się z tych moich, może i wzniosłych, ale jednak zbyt radykalnych, ideałów. A przy okazji zobaczyć, co to za uczucie, gdy jadąc samochodem, widzi się swoją twarz na bilboardzie. Zobaczyć, jak się z tym czuję, co mi to daje, a co mnie niepokoi.

I jak?

- Dobrze. Ważne było dla mnie to samopoznanie.

Tkwi w Pani wulkan energii. Czy w tym rozpędzonym życiu trzydziestolatki nie straciła Pani nic prywatnie? Nie brak Pani domu, piątki dzieci, stabilizacji?

- Wierzę, że w pracy i w życiu prywatnym wszystko ma swój rytm. Życia nie da się zaaranżować. Nigdy nie wyznaczałam sobie celów w rodzaju: - Zanim skończę 28 lat, wyjdę za mąż, przed 30-ką urodzę dziecko, a potem kupię psa i wszystko będzie się dobrze układało. Może to beztroskie, ale ja wciąż myślę, że życiu trzeba sobie pozwolić na płynięcie z nurtem. Wywieranie presji często kończy się tragicznie. Przyspieszając na siłę, można w sobie coś zablokować.

A mama i babcia nie nękają wciąż pytaniami, kiedy wreszcie ułoży Pani sobie życie?

- Rodzina pozwala mi żyć tak, jak potrafię. Zawsze pozostawiano mi wolność wyboru. Staram się szanować dary od życia, a nie być niewolnikiem swoich oczekiwań. Los - szczebel po szczebelku - prowadzi nas tam, gdzie się w końcu mamy znaleźć.

Na zdjęciu: Magdalena Cielecka w "Dybuku" w TR Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji