Smak wielkiej sztuki
"Ciemna noc, choć oko wykol! Noc zawiejna, wyje wiatr... Pobłąkało nas złe licho, Wodzi, zwodzi w polu czart!"
Od tych Puszkinowskich strof zaczyna się powieść Fiodora {#au#199}Dostojewskiego{/#} "Biesy". Potem następuje cytat z Ewangelii Łukasza VIII, 32-35 o stadzie wieprzów, w które weszły duchy nieczyste - z ciała człowieka. Ten zaś "uzdrowiony został od czartów" zachowując zdrowe zmysły.
A więc poetyckie i biblijne motto otwiera czytelnikowi bramę do ogromnego dzieła prozy Dostojewskiego. Do powieści, na której kartach przeplatać się będą chorobliwe, czarcie obrazy z równie chorobliwymi wyznaniami mistycznymi; płacz chorej duszy w bezwstydnym ciele z urojeniami liberałów oraz "rewolucjonistów" carskiej Rosji sprzed wieku; konserwatyzm religijny samego autora i realistyczny opis, zabarwionej ponurą groteskowością rzeczywistości znikczemniałej i zbrodniczej.
Wszystko, wyolbrzymione - jak pod monstrualną lupą - przedstawia świat zła, którego pisarz bynajmniej nie zamierza oszczędzać ani uzdrawiać. Przyjmuje pozę okrutnego obserwatora namiętności ludzkich i szydercy politycznego. Wprawdzie za tym okrucieństwem oraz szyderstwem wyczuwa się lęk - i przed tyranią, i przed ruchami rewolucyjnymi (wszystko jedno jakiej maści - od liberalizmu po anarchizm), ale autor chroni się w swoim konserwatyzmie, jak ślimak w skorupce-pancerzu.
Ideologicznie zatem należałoby "Biesy" zaliczyć do twórczości antypostępowej. Jednakże, znakomite wręcz malowidło społeczne Rosji z lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, kapitalne typy ludzkie i genialna ich podbudowa psychologiczną - pozwalają dostrzec w powieści Dostojewskiego nie tyle reakcyjny wyraz poglądów samego pisarza, ile próbę już naszej, współczesnej odpowiedzi na pytania: dlaczego tamten świat musiał zginąć, i dlaczego - w sensie politycznym oraz społecznym - autor nie miał racji. Dowiodła tego rosyjska rewolucja z 1917 r. oraz zwycięski - pokojowy już - marsz socjalizmu na świecie w naszej dobie.
Nie da się tu "streścić" obszernej fabuły powieściowej. Zajęłoby to zbyt wiele miejsca. Zwłaszcza, że nie powieść stanowi podstawę naszych rozważań. Mamy bowiem do czynienia z adaptacją sceniczną "Biesów", dokonaną przez jednego z najwybitniejszych twórców literatury egzystencjalistycznej, Alberta {#au#321}Camusa{/#}.
Rzecz zrozumiała, ze Camus widział w utworze Dostojewskiego przede wszystkim te wątki i osoby dramatu, które w jakiś sposób sprawdzały się w Jego własnej wizji: w samotności człowieka, w jego wyobcowaniu ze społeczeństwa, w ograniczonej możliwości kształtowania swego losu poprzez ramy "narzuconej" mu egzystencji.
Czy było to ryzykiem dla teatru, szczególnie teatru socjalistycznego, który pragnął wziąć na warsztat dramat, wykrojony z genialnej powieści, ale o bardzo specyficznym charakterze ideowym?
Ryzyko takie niewątpliwie istniało. Jednakże trzeba z miejsca odpowiedzieć, że camusowski model adaptacji "Biesów" przekształcił się w rękach reżysera i - co tu ukrywać - współadaptatora widowiska scenicznego w Starym Teatrze, Andrzeja Wajdy, w spektakl mogący prowokować do dyskusji, lecz dyskusji bez mętniactwa ideowego, bez jednostronności spojrzenia na problematykę powieści. I nie tylko powieści.
Wajda stworzył przedstawienie wybitne pod względem artystycznym i pełne drapieżnej wymowy społecznej. Wydobył z "Biesów" ów groźny, ostrzegawczy ton, jakim powinna być refleksja odbiorcy, po "kąpieli" w scenicznym błocie nieprawości. Czyli: szukanie wyjścia, ratunku dla człowieczeństwa, zagrożonego zatraceniem zdolności rozróżniania dobra i zła.
Myślę, że to się Wajdzie udało, równocześnie przynosząc triumf teatrowi i zwycięstwo świetnej literaturze Dostojewskiego - skłębionej, gęstej, posępnej, a przecież w swym tragi-ironicznym nurcie niemal łudząco zwiewnej. Jest to zwiewność pozorna, jak ze współczesnej komedii okrucieństwa. Bo też Dostojewski okazuje się (zresztą nie po raz pierwszy) ojcem awangardy teatralnej. To z niego urodził się {#au#247}Beckett{/#}, {#au#52}Ionesco{/#}, {#au#471}Genet{/#} i cała plejada niemniej głośnych dramaturgów.
Spory kawał czasu dzieli inscenizację Wajdy w Starym Teatrze ({#re#14468}"Wesele"{/#}) od najnowszej premiery "Biesów". I jeśli z {#au#161}Wyspiańskim{/#} nie bardzo sobie radził w teatrze uznany już twórca filmowy, to w przypadku scenicznych rozwiązań dzieła Dostojewskiego, wykazał nie tylko pełnię dojrzałości teatralnej, ale i umiejętność wykorzystania chwytów filmowych w całkowitej symbiozie obu gatunków przemawiania obrazami i dźwiękami do widza.
Spektakl Wajdy należy do przedstawień, jakie rzadko można podziwiać, i to w skali ogólnopolskiej. Tym większa satysfakcja i uznanie dla zespołu wykonawców, którzy w zgodzie z koncepcją reżyserską, niemal w najmniejszych rólkach wykazali kunszt aktorski wysokiej klasy. Wajda zaczyna przedstawienie od mocnego uderzenia - muzyką Zygmunta Koniecznego, która jak obuchem wali w uszy "biesowskim" jazgotem. Później - w przerwach między obrazami - muzyka zmienia się w przyduszony szept, konwulsyjny, zwierzęcy. W tej atmosferze drgawek i podniecenia przesuwają się poszczególne sceny z ludźmi-biesami, którzy "leżą pod kamieniem, przyduszeni, ale wciąż żywi, i wiją się (...) niezdolni do niczego" - prócz cynicznych, chorobliwych wyznań, zbrodniczych rojeń, obsesji seksualnych i politycznego bełkotu.
Tu scenograf-Wajda zmienia błyskawicznie tło, przystawki dekoracyjne - stwarza z parawanów namiastki mieszkań, salonów, dróg i bezdroży. Zastygłe błoto, smoła tego piekła na ziemi, oblepia nogi, brudzi krańce ubiorów (projektu K. Zachwatowicz), nie pozwala zapomnieć - że bagno wciągnie wszystkich i wszystko, albowiem ci ludzie-nieludzie muszą zginąć. Jako zjawisko społeczne. Niezależnie od śmierci, którą sobie oraz innym zgotują podstępnymi morderstwami czy samobójstwem.
Bo właściwie samobójstwem jest już pierwsza scena "Biesów" - spowiedź Stawrogina, głównego demona zła - spisywana, jak na śledztwie, przy stukocie maszyny do pisania. Samobójstwem psychicznym staje się groteskowa droga do nawrócenia - liberała Stiepana Wierchowieńskiego, niby uczonego, a wciąż "najniewinniejszego spośród pięćdziesięcioletnich niemowląt". Samobójstwem jest ucieczka jego syna, Piotra - programowego szerzyciela zamętu, oszusta ideowego, cynicznego prowokatora w imię spisku, który nie istnieje.
Zabici zostaną: Liza - "samobiczująca się" kochanka Stawiogina, Szatow - jego moralny demaskator, Maria - żona Stawrogina "kuternóżka", poślubiona dla kaprysu i pychy, jej brat kapitan - oczajdusza i szantażysta. A nawet ci, którzy przeżyją - jak matka Stawrogina i inni - poniosą śmierć moralną. Bo, mimo "uzdrowienia od czartów" wykształcili w sobie "niezwykłe kwalifikacje na zbrodniarzy". Do czego przyczyniły się warunki społeczno-polityczne.
I tu Dostojewski nie może uciec, jako świadek rzeczywistości, od ocen, których tak unikał w powieści. Prawidła procesu rozwoju społecznego są nieubłagane - wbrew intencjom autora. Więc zwycięża literatura, jako dokument swojego czasu. Porażkę ponoszą poglądy pisarza. A widowisko potwierdza ten fakt znakomitą wykładnią artystyczną. Jest czytelne, nawet bez dokładnej znajomości realiów powieściowych.
Do najcelniejszych point tego czartowskiego ciągu obrazów należą: sceny w salonie Barbary Pietrowny z błyskotliwym występem Kapitana, błazna i poety; dialogi ojca i syna Wierchowieńskich; zebranie spiskowej grupy i finał - śmierć Stawrogina.
Drobne zastrzeżenia dotyczą nieco przydługiego prologu i zbyt naturalistycznej chyba sceny porodu Szatowej.
Kto z długiej listy wykonawców zasługuje na specjalne wyróżnienie? Czy kapitalny w swej obrzydliwości rezoner i hochsztapler Piotr - Wojciecha Pszoniaka, czy rewelacyjny pijanica Kapitan - Bolesława Smeli, czy z ironią potraktowana "niewiasta-klasyk" Barbara Pietrowna Stawrogina - Zofii Niwińskiej, czy kabotyński ojciec Piotra Wierchowieńskiego, Stiepan - Wiktora Sadeckiego, czy obłąkana Maria - Izabeli Olszewskiej?
Bałbym się tu stawiania cenzurek, i nie o to chodzi. A jest jeszcze Jan Nowicki - demoniczna sylwetka "krwiożerczego Stawrogina", postać odrażająca, a przecież "miła", Hanna Halcewlcz - Liza, Andrzej Kozak - Kiryłow, Maria Rabczyńska - Dasza, Aleksander Fabisiak - Szatow, Celina Niedźwiecka - matka Lizy, Tadeusz Malak - Narrator, Wojciech Ruszkowski - Szigalew, Marek Walczewski - Tichon, Kazimierz Kaczor - Fiedka Katorżnik, Elżbieta Karkoszka - żona Szatowa, oraz Janusz Sykutera, Jerzy Bączek, Marian Słojkowski, Leszek Piskorz, Euzebiusz Luberadzki, Rajmund Jarosz, Wanda Kruszewska, Danuta Maksymowicz, Ferdynand Wójcik.
Tak, trzeba wyliczyć wszystkich z całego zespołu, albowiem właśnie zespół przyczynił się do sukcesu artystycznego "Biesów". Nieczęsto zdarza się, by już teraz chciało się nazwać przedstawienie w Starym Teatrze - spektaklem roku.