Artykuły

Krajobraz z plamą krwi

Zabójstwo Gabriela Narutowicza, pierwszego prezydenta niepodległej Polski, jeszcze niedawno wydawało się nam historią; owszem, taką z przestrogą, ale odległą. A w PRL-u w ogóle wpisać ją można było w „inny świat”; z ówczesnej perspektywy należało do innego porządku (nieporządku) politycznego. Wiadomo co w „realnym socjalizmie” sądzono o przedwojennej demokracji.

Film Śmierć prezydenta Jerzego Kawalerowicza (premiera w roku 1977) mógł się w tamtym czasie wydać dość zaskakującą reminiscencją historyczną i proroctwem na wyrost. Okazał się jednak dziełem znakomitym, uniwersalnym i aktualnym. Jako echo polskich niepokojów z lat 1976-1977 i zapowiedź wypadków, które zmienią Polskę. Minęło przecież lat parę ledwie, a po nagłym Sierpniu ’80 przyszedł brutalny Grudzień ’81.

Ale kto by mógł przypuszczać, że nabierze aktualności dziś, w III dekadzie III RP i stanie się jednym z odniesień spektaklu, który sztukę o zabójstwie prezydenta czyni przejmująco współczesną w sposób przejmujący.

Nie bez kozery pisanie o nim zaczynam od przypomnienia filmu sprzed 42 lat; jest bowiem w tej przestrzeni czasowej, powtarzalności wydarzeń i doświadczeń coś, co każe spojrzeć na siebie – i nasz kraj – z dodatkowym niepokojem. Że oto nie tylko nie uczymy się na błędach, a i przeciwnie – uczymy się. Rzeczy najgorszych. Wracamy do nich, tęsknimy za nimi, a groza nie mija.

Zabić prezydenta Piotra Rowickiego – monodram Arkadiusza Buszki w reżyserii Piotra Ratajczaka – uderza celnie – można rzec gorzko: jak kula Niewiadomskiego – trafiając w nasze dzisiejsze problemy i lęki. Czy raczej w nasze coraz mniej skrywane i śmielej obecne fascynacje i obsesje.

O zabójstwie Narutowicza opowiada nam ze sceny sam Niewiadomski grany przez Arkadiusza Buszkę. To jego racje i motywy tworzą narrację tego ascetycznego i kameralnego, ale przez to jeszcze bliższego nam i naszym emocjom przedstawienia. To z jego perspektywy oglądamy tragiczne wypadki 16 grudnia 1922 roku. To on je komentuje, on – w swej wygłoszonej przed nami mowie obrończej (spektakl zbudowany jest na jego rzeczywistej mowie przed sądem, jego liście otwartym Do wszystkich Polaków i swego rodzaju testamencie politycznym zatytułowanym Kartki z więzienia) przedstawia nam swą duchową drogę do czynu. Zamachu na prezydenta. Niewiadomski uważa ów czyn nie za zbrodnię bynajmniej, a za ofiarę złożoną z własnego życia na ołtarzu Ojczyzny. Od razu przyznaje się też do winy – choć tylko w sensie karnoprawnym – i żąda dla siebie kary śmierci.

Jeśli zważyć, że Niewiadomski – artysta malarz obdarzony prawdziwym, choć wtórnym talentem – był człowiekiem inteligentnym, doświadczonym w przekazywaniu swoich myśli (pisał dzieła naukowe i artykuły z historii sztuki, uprawiał publicystykę, wykładał malarstwo), oddanie mu głosu, jako jedynemu w tej sprawie, można by uznać za pomysł trochę niebezpieczny.

Ale twórcy spektaklu nie bez kozery wybrali tę formę opowieści o Niewiadomskim. Oddając mu głos nie dla prowokacji czy po to, by igrać z widzem, lecz by uniknąć posądzenia o jednowymiarową publicystykę – że niby, o! znów pastwią się nad patriotą, bohaterem prawicy, nie dając mu szans obrony (w Śmierci prezydenta Niewiadomski grany przez Marka Walczewskiego przemawia krótko, pod koniec filmu, sprawiając przy tym wrażenie szaleńca) – ale za to uwypuklić demoniczną siłę jego argumentów i groźną moc nacjonalistyczno-patriotycznych frazesów.

Przypomnijmy (co zresztą przypomina ze sceny on sam): Niewiadomski był niepodległościowym konspiratorem, aresztowany przez Rosjan siedział w X Pawilonie, a podczas wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. wstąpił do wojska (początkowo nie został przyjęty, miał lat 51). I choć jego życiorys bywał politycznie pokrętny (od początku przejawiał wrogość wobec Piłsudskiego i to jego miał początkowo zabić), a niektóre jego zachowania zdawały się wynikać z urojeń (w 1920 roku – pracując dla wojskowego kontrwywiadu – widział w kolegach krypto-bolszewików i Żydów, za co szybko usunięto go z tej służby) miał prawo czuć się patriotą przejętym losem Ojczyzny.

Rzecz w tym, że jego poglądy – wpisujące się w nastroje ówczesne, a w dużej też mierze nastroje te współtworzące – coraz bardziej skrajne, fanatyczne (Niewiadomski przyznawał się przewrotnie, że owszem, jest fanatykiem, ale fanatykiem miłości do Ojczyzny) – uderzały najmocniej w odradzającą się właśnie Polskę. A ich czarny owoc – zabójstwo Prezydenta – zatruł polską krew.

Jak trwale, dowiadujemy się dziś, gdy wzbiera u nas czarna fala, a poglądy bliskie, czasem zaś tożsame z poglądami Niewiadomskiego głoszone są otwarcie na ulicach przez spadkobierców skrajnego nacjonalizmu i faszyzmu. Nie tylko na ulicach. Przeniknęły do oficjalnej polityki, stając się hasłami „chłopców” z ONR i Wszech Polski, ale i najważniejszych przedstawicieli obozu władzy.

Wielu ich wystąpień Eligiusz Niewiadomski mógłby słuchać z radosnym biciem serca, że wracają jego ideały Polski „narodowo-katolickiej”, która nie powstrzyma się przed niczym, by zachować swą tożsamość i siłę.

Na społecznościowych forach (jak strasznie brzmi w tym kontekście słowo: społecznościowe) łatwo znaleźć liczne gremia jego entuzjastów. Na jego grobie są zawsze świeże kwiaty.

Jego nowi czciciele podkreślają bowiem, że zastrzelił Prezydenta nie jako polityka przeciwnego obozu, ale jako Obcego – rasowo i kulturowo (uwaga! inżynier Gabriel Narutowicz żył i pracował w Szwajcarii, dziś rzeklibyśmy, że uznawał się za Europejczyka, wtedy zwany był kosmopolitą, które to słowo i dziś jest chętnie przywoływane). Zabił jako kreaturę zdrajców Ojczyzny – Żydów, komunistów i masonów. A przynajmniej tych wszystkich, których można samemu, w miarę potrzeb i sytuacji, Żydami, masonami i komunistami nazwać…

Skąd my to znamy? Co to nam przypomina?

Twórcy spektaklu w Teatrze Małym wykorzystali jego małą przestrzeń sceniczną i wpisany w nią pomysł inscenizacyjny, by o zbrodni opowiedział nam właśnie morderca. Bo w tej przestrzeni jesteśmy blisko nie tylko zabójcy, ale i własnych lęków. Nie tyle przed nim, co przed tym, że jest jednym z nas.

Nie bez przyczyny to Buszko-Niewiadomski – w surducie, białej koszuli i krawacie – wita nas już w drzwiach, zapraszając na widownię. Witajcie, jesteście moimi gośćmi, ale jesteście też i u siebie. „Sami swoi, polska szopa” – można by rzec za Wyspiańskim. Nie łudźmy się, że zło to wyłącznie inni. Nie łudźmy się, że zło to „samo zło”. Ono ma swoje słowa i wzniosłe ideały (a że fałszywe? któż to oceni), swój wdzięk.

Kto wie, może na kolejnych spektaklach (a przedstawienie ruszy niebawem w Polskę) znajdą się na widowni i tacy, którzy po cichu, w sercu albo i głośno przyznają rację malarzowi tatrzańskich pejzaży i symbolicznych portretów Chrystusa, patriocie i mordercy „w imię idei”?

Rola Buszki – bardzo skądinąd podobnego tu fizycznie do Niewiadomskiego – poprowadzona jest zresztą tak, by zamachowiec jawił się nie jako potwór czy psychopata (on sam mocno odrzucał takie posądzenia), a przeciwnie, by się nam ukazał jako ktoś, kto ma swoje argumenty i serce.

Aktor stąpa więc po cienkiej linii, prowadząc nas – początkowo łagodnie, prawie przyjaźnie, z czasem dopiero wpadając w ton emocjonalny, ekstatyczny – przez urok i mrok wywodów malarza-zabójcy. Tym sugestywniejsza jest jednak dzięki temu, tym bardziej niepokojąca postać, którą gra. Pilnując gestu, dbając, by nie wpaść w szarżę, nawiązując „naturalny” kontakt z widzem.

Sprzyja temu zamysł, by rzecz zacząć w formule wernisażu, na którym jesteśmy gośćmi malarza przedstawiającego swe dzieła. Sprawdza się tu oszczędna scenografia, czarne tło – a na nim szereg białych płócien, na których ukazują się obrazy Niewiadomskiego, potem zaś archiwalne kadry z ulicznych zamieszek, nagłówków ówczesnej prasy, z pogrzebu Narutowicza i Śmierci prezydenta (twarz obrzucanego śniegiem i błotem Zdzisława Mrożewskiego, który się w rolę prezydenta wcielił, wciąż robi ogromne wrażenie).

Tak, pewnie można by mieć uwagi do spektaklu. Że zbyt surowy i oszczędny w wyrazie albo zbyt nachalny w wymowie. I że na przykład Niewiadomski dłużej powinien nas kusić swą duszą artysty i racjami patrioty. Albo przeciwnie, że nie powinno się dawać mu takiego pola do popisu i ostrzej zaznaczyć linię, za którą rozpoznamy w nim pożerającego nasze dusze Szatana.

Ale to wszystko stać się jeszcze może, bo ta znakomita rola żyć będzie swoim życiem w relacji z widzem. Różnym przecież i w różnym czasie ten spektakl oglądającym. A kto wie, jaki to będzie czas. Już niebawem…

Ktoś może więc z kolei rzec, że dobrze byłoby wpuścić do suchej, niemal dokumentalnej, historycznej już narracji trochę współczesności, tej tu i teraz, co ułatwiłoby odbiorcy identyfikację z czasem i morałem. Zwłaszcza że o naszej historii wiemy wbrew pozorom mało i chętnie odrzucamy to, co w niej niewygodne. Tymczasem niedawna śmierć prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, która w oczywisty sposób przenika sens spektaklu, nadała mu znamię spełniającej się na naszych oczach klątwy. Czemu by więc nie rzec tego wprost ze sceny, nie nawiązać jakoś?

Odpowiem: całe szczęście, że twórcy spektaklu nie ulegli tej pokusie. I zdecydowali się na przekaz czysty, ograniczony do wyznania mordercy, który ma się za bohatera. Mamy dzięki temu okazję sami, bez podpowiedzi, zmierzyć się z wyzwaniem, jakim jest wpisywanie się historii w nasze życie, nasz czas.

Płótna na scenie – gdy zgaśnie tylna projekcja i potem, gdy kończy się przedstawienie – są białe. Ale już nie tylko białe. Widać na nich czerwoną rozmazaną farbę. Plamy krwi zamordowanego Prezydenta i zamordowanej Polski – wolnej, wspólnej, demokratycznej.

Co namalujemy na naszych białych płótnach?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji