Artykuły

Pocałuj mnie, Kasiu

Opowiadano mi, że aktorzy jednego z najpopularniejszych warszawskich teatrów, grający w bodaj najsłynniejszej tragedii miłosnej, jaka dla sceny została napisana, serdecznie nie znoszą i przedstawienia, i swego w nim udziału; z najwyższym oporem wychodzą przed rampą. Przez skórę czują niechęć i rezerwą odbiorców wobec lirycznej retoryki. Niekiedy, by tą niechęć odczuć, nie muszą zresztą łowić subtelnych fluidów: oto bohaterką tragedii (gra ją lubiana aktorka) wracającą na sceną po komicznym interludium, wita przeciągłe, chóralne westchnienie — doskonale czytelny jęk zniecierpliwienia, znudzenia, dezaprobaty. „Znowu będą truć" — mówi widownia do sceny, zanim jeszcze padnie pierwsze słowo tekstu.

Jak grać klasykę, zwłaszcza tę, gdzie niemal wszystko zasadza się na wypowiedzeniu, wobec widowni, która nie umie już i nie chce słuchać? Wobec widowni oberwanej przy wideo, które zawsze można zatrzymać lub cofnąć, tudzież chowanej przy serialach z góry zakładających dekoncentrację widza i konstruowanych tak, by gospodyni wybiegająca co chwilę do kuchni nie traciła wątku? Coraz częściej spotykam dziś w teatrze podobne do opisanych oznaki niechęci na przedstawieniach wymagających skupienia i uważnego śledzenia słów. Coraz częściej też młodzi widzowie prowadzą w trakcie akcji nie skrępowane, prywatne rozmowy: przenoszą do teatru zachowanie z własnej kanapy przed telewizorem. Luz i swoboda młodej publiczności wcale nie musi przy tym korespondować z charakterem spektaklu; bywa że to widownia próbuje narzucić scenie nastrój wieczoru. Skrajny przypadek obserwowałem kiedyś w teatrze zakopiańskim: grupa widzów Witkacowskiej Sonaty b. apriorycznie nastawiona na zabawę, hucznymi brawami i okrzykami wesołej aprobaty nagrodziła Piotra Dąbrowskiego, kiedy się w kulminacyjnym punkcie akcji efektownie i dramatycznie powiesił.

Kształt Poskromienia złośnicy w nowohuckim teatrze narzuciła właśnie widownia, którą Jerzemu Fedorowiczowi udało się przyhołubić, a która latami Ludowy omijała z daleka: widownia młodzieżowa, nastoletnia z Huty, z Krakowa i zza Krakowa nawet. Ponieważ dyktat ten nie pociągnął za sobą gwałtu artystycznego, nie sposób wnosić pretensji: powstało bardzo udane przedstawienie, żywe, efektowne, konsekwentne. Pytanie tylko, czy gdyby zamiast o poskramianiu złośnicy opowiedzieć im ze sceny gorzką historię Romea i Julii — wysłuchaliby jej, czy odpowiedzieli chóralnym jękiem, jak ich warszawscy rówieśnicy? Takie pytania dręczą dziś każdego dyrektora choć trochę ambitnego teatru: czy można dziś grać wszystko, a rzecz tylko w znalezieniu odpowiednio nośnego języka, czy też, poważne połacie klasycznego repertuaru stały się — przynajmniej na czas jakiś — nie do użytku. Jedno pewne: na złość widowni nie da się dziś zagrać niczego. Przekonało się o tym sporo zadufanych twórców.

Poskromienie… w Nowej Hucie zostało znacznie odmłodzone, przynajmniej w stosunku do tradycji scenicznej; wiele ról przypadło wykonawcom rok po szkole, wciąż jeszcze, po studencku, świeżym. Kasia Małgorzaty Kochan okazała się śliczną, młodą dziewczyną, której uroda, wdzięk i inteligencja przewyższają otoczenie o kilka pięter. Zmienił się więc dramaturgiczny powód jej jędzowatości: karykaturalna zgraja wokół zasługuje wyłącznie na to, by ich kopniakami wyrzucać z domu i ośmieszać. W Petruchiu Piotra Urbaniaka też trudno byłoby się doszukać tradycyjnego, jowialnego poskramiacza: na scenie Ludowego zjawił się inteligentny, zadziorny, ruszający na podbój świata chłopak. Spotkali się, pokłócili, a potem spod śmiertelnej obrazy z wolna wydobywała się głęboka miłość. Miłość prawdziwa, wobec której wszelkie inne flirty były tylko konwencją, nie uczuciem, co w jasny sposób okazywało się w nietradycyjnie interpretowanym finale.

Opisuję tu najstarszy i najbanalniejszy schemat komedii miłosnej — ale niezawodny, gdy go właściwie użyć. Nasz drogi teatr sposobów ożywiania tego schematu zapomniał ostatnio na dobre: wyrzekł się amantów i amantek, zastąpił wdzięk tupetem, flirt zgrywą, kokieterię samo-upojeniem, a namiętność rozbieranką. Toteż niemalże odkryciem na nowo była ta para klasycznie amancka, jak pan Bóg przykazał, budząca rozczulenie, uśmiech, sympatię. I podziw dla prawdy tego uczucia rozgrywanego w ciasnej przestrzeni na wyciągnięcie dłoni widzów; temperatura tych amorów łatwo rozgrzewała salę.

A tło tego dojrzewania zakochanych do własnych uczuć reżyserujący spektakl Jerzy Stuhr dośmieszył maksymalnie. Winkrustował w inscenizację całą furę gagów: sytuacyjnych, antyiluzjonistycznych (wierzchowce zjeżdżające ze sznurowni), czysto aktorskich (od delikatnie i zabawnie rysowanej Blanki, kochliwej głuptaski — Aldony Jankowskiej, po ostro groteskowego, szalejącego na inwalidzkim wózku Ojca — Andrzeja Franczyka). Jak zawsze w przekładach Stanisława Barańczaka rozkwitł dowcip słowny (przede wszystkim w ustach Romana Gancarczyka, rezonującego służącego). Pozwalając na galopadę dowcipów Stuhr uczył też swoich młodych partnerów umiaru w ich stosowaniu. U Szekspira Petruchio przybywa na swój ślub w łachmanach i wywołuje skandal. Tu Urbaniak wkracza w charakteryzacji punka, po czym — gdy tylko umilknie kwik uszczęśliwionych równolatków — zdejmuje perukę. Urywa żart Sporo wśród gagów nowohuckiego przedstawienia jest właśnie takich niedociśnięć do dechy; przy pozorach rozhukania, ta inscenizacja jest dość zdyscyplinowana i wyważona.

Oczywiście można jej postawić sporo zarzutów szczegółowych, choćby o całkiem nieudany prolog (notabene zazwyczaj pomijany w realizacjach Złośnicy). I można jednak dyskutować założenia inscenizacyjne, przypominać, że Szekspir nawet w swoich krotochwilach nie bywa aż tak beztroski i bezkonfliktowy, że zawsze jego świat jest piętrowy, podszyty melancholią i smuteczkiem. W tym przedstawieniu świat jest płaski jak scena farsy i o to z pewnością można wnieść reklamacje. Tylko czy warto?

Widziałem niedawno Szekspira w Olsztynie. Jacek Andrucki przyporządkował poszczególnym światom Snu nocy letniej wyraziste znaki, byśmy od razu wiedzieli, że dwór reprezentuje tu cynicznych manipulatorów, świat elfów — zbuntowanych hipisów i poetów, zaś ateńscy robotnicy — upokarzanych, bezsilnych prostaczków. Tak wymyślonego puzzla można było układać nawet konsekwentnie, tyle że po drodze wieloznaczna poezja Snu… zmieniła się w demonstrację tezy niezbyt głębokiej i cokolwiek jednak doktrynerskiej. Widziałem też Szekspira w Warszawie, w Ateneum: przedziwną Burzę Krzysztofa Zaleskiego, jakby przeniesioną z teatru sprzed stu lat Obsadzoną ściśle według emploi: z góry było wiadomo, kto zagra role komiczne, kto szlachetnego, a kto nikczemnego króla, komu przypadnie szwarccharakter, a kto będzie na scenie wyglądać najpiękniej. Powstał spektakl z patosem recytowany, zamknięty w operowych dekoracjach Wiesława Olki, profesjonalny, poprawny — i bezduszny, pozbawiony nawet resztek żaru, emocji, napięć i tajemnic. Jakby twórcom w trakcie prób wyszło zupełnie z głowy, po co właściwie opowiadają widzom tę bajkę, jakby ich samych w którymś momencie przestało to interesować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji