Spektakl porywający
Rzadko się zdarza, by oglądając w teatrze dzieło epickie, adaptację powieści, nie myśleć o pierwowzorze, lecz żyć tylko i wyłącznie scenicznym obrazem - nowym dramatem, zrodzonym na scenie. Dokonał tego Andrzej Wajda w swym przedstawieniu "Biesów" {#au#199}Dostojewskiego{/#} na scenie Starego Teatru. Nie adaptator Albert {#au#321}Camus{/#}; prezentowana równocześnie w Warszawie ta sama adaptacja wielkiej powieści Dostojewskiego nie wywołuje absolutnie podobnego teatralnego zapamiętania. Przeciwnie: ponury i nużący spektakl każe bezustannie myśleć o powieści, porównywać, analizować, by w efekcie zrodzić niedosyt i... ból głowy. Tu inaczej! Jedno nadaje się określenie dla krakowskiej inscenizacji "Biesów": jest ta spektakl porywający!
Nie znaczy to, że bez usterek, nie znaczy, że bez elementów dyskusyjnych (np. epidiaskopowy Chełmoński nad sceną), a nawet elementów urągających wręcz dobremu smakowi, jak choćby sam początek przedstawienia - z dziwacznie zachowującym się w czasie okrutnej spowiedzi głównym bohaterem i ckliwym "żywym obrazem" - zjawiskiem, Matrioszy - rodem z niedobrego teatru amatorskiego. Te i inne momenty teatralnych "Biesów", wywołujące wewnętrzny sprzeciw widza, giną jednak, stają się nieważne, nieistotne wobec dynamizmu i artystycznej siły całości inscenizacji. Każe ona schylić czoła przed wielkim talentem jej twórcy, który choć myli się, choć drażni i niekiedy złości - bez reszty zdobywa i urzeka widza. Na krakowskim przedstawieniu "Biesów" czuje się powiew wielkiej sztuki. Nie tylko literackiej; także teatralnej. Raz jeszcze powtórzmy: porywający spektakl! Jego siła oddziaływania zaczyna się od projektu plastycznego, od samego tła scenicznego (dzieła również Wajdy - kostiumy Krystyny Zachwatowicz) - prostego, rzec by można: nijakiego, a jakże bardzo wymownego, jakże malarsko pięknego, a w treści przejmującego. Daleka pusta przestrzeń z zanikającym w głębi horyzontem, wypełniona połacią szarego nieba i zbrużdżonymi ciemnymi zagonami - ni to spalonej ziemi, ni brudnego śniegu czy spękanej lawy (piekielnej?). Wrażenie szerokiego oddechu, pędu, a zarazem przejmującej melancholii, przygniatającego smutku, może nawet - grozy. Po tych ponurych wertepach poruszają się postaci w brudnych, obłoconych butach; znowu znakomity, nie tylko malarsko, efekt.
Na tym symbolicznym niemal tle, znaczonym tylko skąpymi rekwizytami, określającymi akcję i epokę, rekwizytami wśród których ważką rolę nie tylko w sensie funkcjonalnym, spełniają staromodne parawany, rozgrywa się tragedia ludzka. Tragedia ludzi, wśród których prym wiodą ci o diabelskich sercach; społeczeństwa, w którym silę i znaczenie zdobywają owe diabelskie indywidua, kraju nękanego przez biesy, pod którym to mianem rozumie się w krakowskiej inscenizacji wszechogarniającą nędzę ludzką: i tę moralną, i tę społecznych stosunków, i tę w dosłownym, ekonomicznym znaczeniu.
Biesy panoszą się zresztą na scenie także w konkretnym wizualnym kształcie. Tajemnicze postaci w ciemnych opończach, kojarzące się w odczuciu widza zarówno z diabelskim piekłem, jak pochodami Ku-klux-klanu, postaci, które w początkowych partiach przedstawienia spełniają rolę teatralnej obsługi, wnoszącej i wynoszącej elementy dekoracji, w miarę narastania akcji, jej przechodzenia w ostateczne rozwiązania z pogranicza życia i śmierci, włączają się w jej tok, stają się współuczestnikami scenicznego obrazu. Współaktorami. Nie tylko są: także współdziałają. Współdziałają przy zgonach, morderstwach i samobójstwach, ale są obecne także przy narodzinach nowego człowieka. Coś z nastroju średniowiecznych misteriów, coś z "faustowskiej" walki o ludzką duszę - jakże wymowne dwa finalne obrazy: ten ze Stiepanem Trofimowiczem, na łonie natury (wbrew autorowi i adaptatorowi) jednoczącym się z Bogiem i ten z jego ukochanym wychowankiem-wisielcem Mikołajem Stawroginem.
Stiepan Trofimowicz Wierchowieński i Mikołaj Stawrogin - dwie czołowe postaci "Biesów". W inscenizacji warszawskiej, którą określić można by jako spektakl postaw ludzkich, na plan pierwszy wysuwa się postać Stiepana Trofimowicza (nie tylko dzięki znakomitemu jej odtwórcy Janowi Świderskiemu). W inscenizacji krakowskiej - w spektaklu idei - ważniejszy jest Mikołaj. Wytworny młodzian, porywający wokół ludzi - nie tylko kobiety - swym wdziękiem i wielkopańską elegancją, w istocie potwór w ludzkim ciele, ogarnięty szałem niszczenia, cynik, gwałciciel, zabójca. Bardzo przekonująco tę, z pozoru jednolitą w swej diabelskości, a chyba jednak bardzo złożoną psychicznie, postać oddaje Jan Nowicki - z twarzą o jednolitym, maskę wręcz przypominającym, wyrazie ironii i wzgardy. Do świata, ludzi i siebie. (Tylko dlaczego tego b. oficera "jednego z najświetniejszych pułków gwardii konnej" ukazuje krakowskie przedstawienie z dyskretnie skrzywioną łopatką?...)
Ale i nie Mikołaj urasta w Krakowie do rangi czołowego bohatera "Biesów". Jest nim tu bez wątpienia jego ideowy uczeń - Piotr Wierchowieński - bies numer jeden. Człowiek bez czci i wiary, nihilista, anarchista, pospolita szuja. To on jest motorem całej akcji, on reprezentuje owe groźne siły, mogące wypaczyć najszlachetniejszą myśl, najsłuszniejsze rewolucyjne ideały, on dowodzi spiskowcami, którzy myśląc o uzdrowieniu Rosji, sami stanowią jej najgroźniejszą chorobę.
Zapewne i wyśmienita interpretacja Wojciecha Pszoniaka wysunęła tę właśnie postać na czoło krakowskiej inscenizacji. Niedawny Puk ze {#re#8233}"Snu nocy letniej"{/#}, także w "Biesach" spełnia rolę mocy niemal nieziemskiej (nieczystej!), która gmatwa ludzkie losy, tu doprowadzając do powszechnego zniszczenia, do powszechnego triumfu zła. W stworzonej przez Pszoniaka sylwetce Piotra jest coś z diabła - także w wyglądzie, także w grze. Mały, zwinny skrzat, złośliwy bies, z rozwianymi włosami biegnący w dal po bezkresnych połaciach rosyjskiej ziemi - oto obraz, jaki pozostawia w widzu. Nonszalancja, bezpardonowość postępowania, brak uczuć i wszelkich skrupułów - te cechy charakteru młodego Wierchowieńskiego oddaje Pszoniak bezbłędnie. Stwarza sylwetkę, której się długo nie zapomni. Nic dziwnego, że w jego cieniu ginie cała plejada spiskowych popleczników, mimo że i wśród nich nie brak świetnych aktorskich interpretacji (np. Wojciech Ruszkowski - Szigalew).
W ogóle aktorstwo wsparło walnie inscenizatora. Świetna w swoim chropawym despotyzmie i dumie urażonej damy i urażonej kobiety - Zofia Niwińska, przekonujący w roli rezydenta-mięczaka niegdysiejszego znanego uczonego, pisarza, działacza liberała - Wiktor Sadecki, ciekawy zarówno w sylwetce, jak w aktorskiej interpretacji studenta Szafowa, jedynej normalnej i jedynej w pełni szlachetnej postaci sztuki - Aleksander Fabisiak, prosta i piękna narracja Tadeusza Malaka, zwycięsko wychodząca z trudnej roli nienormalnej, ułomnej Marii Timofiejewny - Izabela Olszewska i znakomity wręcz w roli jej brata, kapitana Lebiedkina - Bolesław Smela, który po raz pierwszy bodaj na krakowskiej scenie pokazał swe wysokiej klasy aktorstwo charakterystyczne: oto plejada ról doskonałych, które nieczęsto oglądać można na naszych scenach.
I jeszcze muzyka-niemuzyka: szepty, jęki, nawoływania, ("żywy" chór na balkonie) rzężenia, poświsty, dyszenie - jakże przejmujące tło dla biesowych historii! Pomysł zbudowania podestu wzdłuż bocznej ściany widowni i wędrówki aktorów wśród widzów - ciekawy nie tylko od strony formalnej.
Biesy są wśród nas - zdaje się mówić Wajda. A mówi to poprzez świetny obraz sceniczny, który na pewno pozostanie w teatralnych kronikach, nie tylko scen krakowskich, pozycją - trwałą. I wybitną.