Artykuły

Mam głos oraz intuicję

- Mam kilka atutów. Mój głos potrafi przebić się przez orkiestrę i jest ciepły, często zaś baryton bywa ostry, szklisty. Mówię w kilku językach, jestem miły i wiem, czego chcę. Nie rzucam się zachłannie na wszystko, co mi dają - mówi MARIUSZ KWIECIEŃ, baryton, solista Metropolitan Opera w Nowym Jorku, który wystąpi w Gliwicach, Krakowie i Warszawie.

Kto powiedział w wywiadzie dla amerykańskiego magazynu "Opera News": śpiewanie jest moim życiem, jak jedzenie, leżenie na plaży czy seks?

- Ja. I taka jest prawda. Żyję jak inni, chodzę po ulicach, jeżdżę metrem, muszę jeść i spać, bywam zakochany i uprawiam seks, wpadam w złość lub ogarnia mnie zmęczenie. A wśród tego jest jeszcze moje śpiewanie.

Pańska kariera potoczyła się w naturalny sposób. Jakby obca była panu walka o dobre kontrakty.

- Tak było. O jednym tylko pamiętałem: zawsze należy być jak najlepiej przygotowanym. Cieszę się, iż wypłynąłem na szersze wody, co więcej - trudno już byłoby mi wyobrazić sobie inne życie. Nigdy natomiast nie czułem, że żyję pod presją i muszę coś osiągnąć.

Obecnie jest wielu świetnych barytonów. Trzeba z nimi rywalizować.

- Mam kilka atutów. Mój głos potrafi przebić się przez orkiestrę i jest ciepły, często zaś baryton bywa ostry, szklisty. Mówię w kilku językach, jestem miły i wiem, czego chcę. Nie rzucam się zachłannie na wszystko, co mi dają. Po nagrodzie na konkursie Belvedere dyrektor Staatsoper w Wiedniu Ioan Hollender zaproponował mi pięć małych ról. Odpowiedziałem, że nie śpiewam ogonów, choć miałem wtedy 23 lata i cierpiałem na brak pieniędzy. Wiedziałem jednak, że wyjście na chwilę na scenę nic mi nie da.

W Nowym Jorku podobną propozycję pan przyjął.

- Bo byłem studentem szkoły przy Metropolitan Opera, gdzie pracowałem z takimi sławami, jak Samuel Ramey, Joan Sutherland czy Renata Scotto, miałem też świetnych nauczycieli języków. Inwestowałem w przyszłość.

Bardzo świadomie kieruje pan swoim losem.

- Jeśli nie jestem w stanie czegoś zaśpiewać, po prostu tego nie biorę.

Ale skąd pan to wie?

- Próbuję. I mam intuicję, która podpowiada, co mogę zrobić. Czasami staram się wyjść ponad swoje możliwości, ale tylko trochę, gdyż to zmusza do mobilizacji. Są role, na które muszę poczekać, co nie znaczy, że nie otrzymywałem takich propozycji, jak Rigoletto czy Wozzeck. Dyrektorzy zapewniali mnie, że to partie napisane na mój głos. Owszem - odpowiadałem - ale za 20 lat.

Nie uwierzę jednak, że kiedy wszedł pan pierwszy raz do Metropolitan Opera w Nowym Jorku, poczuł się jak u siebie.

- Pytano mnie nieraz, jak się czuję, śpiewając w Metropolitan, a ja odpowiadałem nieskromnie: jestem na właściwym miejscu. Miałem w sobie przekonanie, że muszę być artystą na poziomie. Oczywiście pierwszego dnia byłem szczęśliwy, ale i zestresowany. Zadzwoniłem do mamy do Polski i powiedziałem: Jestem chyba w niebie. Dziś nabrało ono bardziej ziemskich wymiarów, znam w tym teatrze każdy zakamarek, wracam co roku, ale nadal uważam, że jest to świątynia.

Fakt, że został pan przyjęty do szkoły przy Metropolitan, bardzo pomógł w karierze.

- Oczywiście, ale przyznam się, że jadąc tam, czułem się jak gwiazda. Na miejscu usłyszałem dużo ciepłych słów, ale także to, że muszę się dokształcić. Przez dwa lata nauki nabrałem dystansu do siebie, do mojego głosu, do sztuki. W Polsce, gdy artysta nie śpiewa Verdiego, jest nikim, ja też tak sądziłem. W Nowym Jorku odkryłem Mozarta, jego muzykę wielowarstwową i prostą zarazem. A to, co proste, bywa najtrudniejsze do przekazania. I dzięki Mozartowi zacząłem śpiewać na wielu scenach.

Stawia pan sobie następne wyzwania?

- Kiedyś miałem jedno marzenie, by zaśpiewać raz i cokolwiek na jednej z trzech największych scen: La Scala, Metropolitan lub Covent Garden w Londynie. Spełniło się ono z nawiązką, wystąpiłem we wszystkich tych teatrach, do każdego wracam. Czuję się artystą usatysfakcjonowanym, ale nie do końca spełnionym, na to za wcześnie, parę dni temu skończyłem 34 lata.

Lubi pan myśleć o przyszłości?

- To niezbędne. W Houston, gdzie ostatnio występowałem, podpisałem kontrakt na rolę Makbeta w operze Verdiego w 2012 roku. Dyrygent Patrick Summers, który ma prowadzić te przedstawienia, powiedział też, że w 2016 roku chciałby ze mną zrobić "Holendra Tułacza" Wagnera. Dziś nie wiem, czy się na to zdecyduję, mam głos liryczny, ale za kilka lat, kto wie? Przecież kiedy zaczynałem, wiele osób radziło mi, bym nie marzył o operze, gdyż nie mam odpowiednich warunków.

Nowy Jork jest już pana miastem?

- Nienawidziłem go przez pierwsze pół roku, był za głośny, za szybki, za ambitny. Później dostosowałem się do jego niezwykłej energii. Niedawno kupiłem mieszkanie w Nowym Jorku i teraz jest tam mój drugi dom. Pierwszy mam wciąż w rodzinnym Krakowie, dlatego w Polsce najchętniej tam śpiewam oraz w Warszawie, do której czuję sentyment z czasów studenckich. Dyrektor Ewa Michnik zaproponowała mi "Króla Rogera" Szymanowskiego we Wrocławiu, ale zrobiła to z półrocznym jedynie wyprzedzeniem, więc musiałem odmówić. Ta rola mnie interesuje, mój agent prowadzi rozmowy w tej sprawie z Metropolitan i Covent Garden, może się uda. To jedyna polska opera, która mogłaby się przyjąć w świecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji