Artykuły

Muchozol

Trudno ferować jednoznaczne oceny wobec najnowszego przedstawienia w Laboratorium Dramatu. Zarówno dramat, jak i spektakl wydają się ciągle w fazie procesu - o "Matce cierpiącej" w reż. Eweliny Pietrowiak w Laboratorium Dramatu pisze Kamila Paprocka z Nowej Siły Krytycznej.

Historia muchy w teatrze ma dość długą tradycję, na co zwrócił uwagę Zbigniew Raszewski w "Krótkiej historii teatru polskiego". Alojzy Żółkowski znał wiele sposobów łapania muchy - raz obojętnie się od niej opędzał, jak od natręta przeszkadzającego w spokojnym ułożeniu do snu; innym razem polował na muchę jak prawdziwy myśliwy, koncentrując na akcie łowów całą uwagę publiczności.

W przedstawieniu Eweliny Pietrowiak "Matka cierpiąca" w Laboratorium Dramatu w zwalczaniu muchy bierze udział cała rodzina. Tak jak w "Przezornej mamie" prawie 150 lat temu, tak i tutaj walce z owadem poświęcono duży fragment spektaklu. Dzisiaj jednak, w odróżnieniu od przedstawień popowstaniowych, aktorzy używają do tego celu muchozolu.

Scena polowania na muchę rozrasta się w spektaklu do absurdalnych rozmiarów, co może i ma uzasadnienie, jeśli przyjmiemy, że reżyserka zastosowała dla całości konwencję groteski.

Jednak ręce opadają, gdy dochodzi do kolejnego intermedium, którym jest niemożność zrobienia kupy. Jedną z sugestii Tadeusza Słobodzianka wobec tekstu Tomasza Kaczmarka był wybór: "albo mucha, albo kupa". Ewelina Piotrowiak postanowiła zrealizować dramat w całości. Scena "z kupą", gdy Janek biega od stołu do łazienki, roztkliwiając się nad swoim stolcem (w czym wtórują mu rodzice), sprawiła, że podczas premiery nawet aktorzy nie wytrzymali i zaczęli się śmiać.

Gdyby chcieć zaktualizować dziś książkę Raszewskiego, obok muchy jako jednego z popularnych motywów w teatrze, musiałaby znaleźć się również kupa. Dowodem na to jest chociażby Werner Schwab, który na temacie fekaliów oparł "Prezydentki". Za tą "kupą" kryło się jednak coś więcej i nie była ona tylko "efektownym" lepiszczem, bazującym na niezbyt wyszukanym poczuciu humoru. W tamtej "kupie" zawierał się tragizm ludzkiego losu, w tej - jest tylko "kupa".

"Matka cierpiąca" Tomasza Kaczmarka opowiada historię rodziny, której głową, dla miłej odmiany, jest heteryczna, a do tego sfiksowana Matka (Maria Maj). W życie rodziny wpisany jest bardzo silnie kontekst religijny, w najgorszej odmianie dewocyjno-rydzykowej. Na usługach charyzmatycznej mamuśki pozostaje Ojciec (Zdzisław Wardejn), współczesny Felicjan Dulski, oraz dwoje niezbyt rozgarniętych dzieci - Janek (Robert T. Majewski) i Eliza (Iza Nowakowska). Bohaterowie Kaczmarka rozkoszują się wspólnym życiem w małym blokowym mieszkaniu, nie dopuszczając do siebie ani obcych, ani nawet powietrza z zewnątrz. W ten sposób chronią się przed bliżej nieokreśloną zarazą. Zupełnie nieoczekiwanie okazuje się, że prawdziwym narzędziem eksterminacji jest tytułowa Matka, metodycznie uśmiercająca najpierw intruzów z zewnątrz, a potem własnych domowników. Jak przystało na żarliwie wierzącą, śmierć bliskich i swoją własną poczytuje jako odmianę koniecznego męczeństwa, w imię zapewnienia sobie wiecznej szczęśliwości w życiu wiekuistym.

Postać stworzona przez Kaczmarka jest nie tylko fanatyczką religijną, ale także jedną z wielu sfrustrowanych kobiet, które w polskim "życiu doczesnym" nie są w stanie zapewnić sobie godnego życia, co w prostej linii prowadzi do patologii. W ostatnim czasie mieliśmy istny zalew podobnych bohaterek kobiecych. Przykładem może być tytułowa bohaterka ze sztuki Marka Pruchniewskiego "Łucja i jej dzieci" czy Beata z filmu "Plac Zbawiciela" Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze. Łucja i Beata powtarzają los Medei, Matka ze sztuki Kaczmarka jest wywróconym na opak ucieleśnieniem toposu "mater dolorosa". Tak jak jej biblijny prototyp ma swoją kuzyneczkę Elżunię (Emilia Król), a w ostatniej scenie doświadcza maryjnego wniebowzięcia.

Kaczmarek wykorzystuje wiele kodów kulturowych i cytatów, w jego języku słychać wpływy Mrożka, Witkacego, Gombrowicza, Ionesco, McDonagha, Schwaba. Teatr absurdu sąsiaduje tutaj z naturalizmem. W tle majaczy Ibsen, między skoncentrowanymi słowami pierwszych scen, gdzie w prozaicznych rozmowach ujawnia się psychologia postaci. Nadrealna postać głuchoniemego kapucyna, zwiastuna śmierci, przechadzającego się gdzieś pod oknem, przywodzi skojarzenia z "Intruzem" czy "Ślepcami" Maeterlincka. Próba sportretowania ubogiego mieszczaństwa jest oczywistym odwołaniem do twórczości Gabrieli Zapolskiej, gdzie w atmosferze zamknięcia łatwo dochodzi do zamachów na ludzką psychikę, a nawet życie.

To nagromadzenie cytatów i, mniej lub bardziej świadomych, odwołań w dramacie Kaczmarka przenosi się na język, którym mówią postaci. Matka przemawia jak prosta dewota, podpierająca się bluzgami i językiem ulicy, by za chwilę przyjąć ton parodiujący język inteligentów. W wielu jej kwestiach pojawiają się nietuzinkowe diagnozy rzeczywistości, dalekie rozumowaniu fanatyków religijnych ("to jest po prostu dekadencja, śmierdząca dekadencja, nawet nie postmoderna, ale jakieś rzygowiny!"). Nie wiadomo, co myśleć o takiej matce.

Próżno na pewno tworzyć na tej podstawie zwarty rys psychologiczny i szukać prototypów w rzeczywistości. Ten problem musiała rozstrzygnąć Ewelina Pietrowiak. Jej receptą stało się przeplatanie elementów realistycznych z groteskowymi, zdecydowanie na korzyść tych pierwszych. W przedstawieniu, już w podtytule firmowanym jako "groteska", atmosfera absurdu nie wybrzmiała pełnym tonem ani razu, czego dowodem może być rozbawiona do rozpuku widownia. Groteska nie może pozwolić sobie na pusty śmiech, co najwyżej na nerwowy chichot.

Mocnym punktem najnowszej premiery w Laboratorium Dramatu była z pewnością Maria Maj w roli Matki. Aktorka musiała walczyć z niedookreślonością swojej postaci i wybrnęła z tego potrzasku najlepiej jak mogła. Jej wielka klasa ujawniła się zwłaszcza w końcowym monologu, gdzie aktorka zostaje sama na pustej scenie. Mieszkanie, gdzie dawniej syn grał na keyboardzie, jest już całkowicie wyludnione i zabarykadowane. Została tylko ona, "matka cierpiąca", rozczochrana i owinięta w koce, ratująca się schowaną na czarną godzinę butlą tlenową, wymykająca się śmierci. Aktorka stoi na scenie i patrzy w oślepiający snop światła, mieszając patos całej tej sytuacji z prostotą matki, wreszcie pokornej wobec siły z zewnątrz. I, jak na mamusię z "piekła rodem" przystało, z zaciśniętymi zębami i nieludzką siłą nabiera rozbiegu. Opuszcza z impetem przestrzeń sceny, goniąc za niebieską istotą, jak wiecznie odradzający się superbohater. Jak pisze Tomasz Kaczmarek w swoim dramacie: "Kto matki nie zrozumie, ten świata nigdy nie pojmie".

Trudno jest ferować oceny wobec przedstawienia w Laboratorium Dramatu. Zarówno dramat, jak i spektakl wydają się ciągle w fazie procesu. Taka też jest rola Laboratorium na Olesińskiej. Tekst Kaczmarka to ciężki orzech do zgryzienia, co mogło być przyczyną niezdecydowania reżyserki.

Debiutującą niedawno na deskach polskich teatrów Pietrowiak cenię przede wszystkim za coś, co można by nazwać "teatralnym poczuciem humoru" i pewnym luzem scenicznym. Młodych reżyserów paraliżują zazwyczaj wielkie ambicje. U Eweliny Piotrowiak nie widzę bezwarunkowej konieczności stworzenia scenicznego dzieła, a po prostu zwyczajną bezkompromisową potrzebę robienia przedstawień, opierających się na interesujących tekstach, z zostawionym gdzieś marginesem błędu, który, w tym przypadku, łyka się jak tabletkę powlekaną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji