Artykuły

Niejaki Grzejan Klatorzyna

"Krawiec" w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Polskim w Poznaniu oraz "Nadobnisie i koczkodany" w reż. Łukasza Kosa w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.

Francuskie kino cierpiało kiedyś na tak zwany syndrom koleżeństwa. Młodzi reżyserzy przed debiutem lub po nim pytani, jaki film chcieliby zrealizować, odpowiadali chórem: taki sam jak mój kolega, tylko lepszy. Teraz syndrom przeniósł się nad Wisłę. Coraz to inny reżyser sięga po estetykę przetestowaną już przez popularniejszego w mediach rówieśnika. Skutek: najbardziej rozchwytywanym artystą jest niejaki Grzejan Klatorzyna. Modny i przedsiębiorczy reżyser widmo pokonuje setki kilometrów, objawia się w coraz to innych miastach i wcieleniach. Na jego kolektywny pseudonim składają się nazwiska Jana Klaty i Grzegorza Jarzyny.

Dwie nowe premiery, Artura Tyszkiewicza w poznańskim Polskim i Łukasz Kosa w warszawskim Powszechnym, bardzo mnie zmartwiły stopniem uzależnienia reżyserów od syndromu koleżeństwa. Jeden chce być jak Klata, drugi jak Jarzyna. Co dziwne, bo obaj mają na koncie oryginalne, świetne spektakle: wałbrzyska "Iwona" Tyszkiewicza zbierała pochwały za błyskotliwą interpretację Gombrowicza, a Kosowi kłaniam się czapką ku ziemi za "Koronację", "Sny" i "Od dziś będziemy dobrzy". Zawiniła presja sukcesu? Pragnienie zaistnienia na tej samej zasadzie co podziwiany kolega? A może winni są dyrektorzy rówieśnicy, bo naciskali na powstanie hitu, który napędzi frekwencję, zapominając przy tym, by wynajętych kolegów przepytać z interpretacji dramatów?

Gładki dekadentyzm

U Tyszkiewicza sprawnie i gładko (zbyt gładko!) furkocze machina inscenizacyjna, ale kłują w oczy słabizny aktorskie. Poznańscy aktorzy nie tyle grają, ile jakby się poprzebierali: jeden wąsy przylepił, drugi rajstopy założył. Zamiast konsekwentnego rozwoju roli mamy piłowanie pojedynczego rysu postaci. Krawiec cały czas pozostaje gejem estetą, a Ekscelencja - lubieżnym idiotą.

U Kosa odwrotnie: reżyser bardzo dobrze prowadzi aktorów, ale kuleje inscenizacja, nie powstaje spójna wizja chorobliwego świata. Katarzyna Herman jest za porządna na kobietę demona, ale na szczęście wyręcza ją Eliza Borowska (Nina). Kapitalnie dialogują Robert Koszucki i Piotr Ligęza. W pierwszych trzech scenach bohaterowie Witkacego i owszem, frapują, jednak im głębiej w spektakl, tym większy triumf odnoszą dekadenckie klimaty w typie "Bzika tropikalnego" Jarzyny. Niestety, powierzchowne i efekciarskie, wyprane z metafizyki, która przecież zawsze gdzieś u Witkacego pohukuje.

U Tyszkiewicza świat przypomina kartofel przecięty na pół i przebrany w majtki od Calvina Kleina (temu akurat winien przereklamowany projektant Zień). Tyszkiewicz wprowadza w roli Barbarzyńców aktywistów Samoobrony w swetrach (tańcząc w takt pieśni "Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina", naśladują prowincjuszy od Klaty), robi sobie jaja z Ojca Dyrektora. Można śmiać się z głupich, nawet trzeba, ale lepiej nie robić tego na ich poziomie. W ogóle te perwersje i demonizmy są cokolwiek sztuczne. Z głowy, nie z życia wyjęte. Przypominają otwieraną na chybił trafił wypożyczalnię nastrojów na każdą okazję.

Pożytki z buławy

Nie martwię się o dalsze losy Kosa i Tyszkiewicza. Sygnalizuję, że chwilowo pobłądzili. Zostały im w głowie numery a la późny Klata i wczesny Jarzyna. Szkoda talentu i czasu na takie zabawy. Obaj ciągle noszą w plecakach marszałkowskie buławy. Powinni teraz je wyjąć i dać nimi kolegom po głowach. Nie znam lepszego lekarstwa na przywrócenie sobie siebie. Przyłóż porządnie temu, co cię fascynuje, wyśmiej to, co chciałbyś mieć. A wtedy zostaniesz tylko ty.

Na zdjęciu: scena z "Nadobniś i koczkodanów" w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji