Artykuły

Znów jest Poniedziałek

- Mam problemy ze snem po każdym przedstawieniu, bo emocje we mnie jeszcze buzują - mówi JACEK PONIEDZIAŁEK w rozmawie z Moniką Stukonis.

>>Jacek Poniedziałek aktor TR Warszawa. Uciekinier z Krakowa. Miał już dość hipokryzji tamtego środowiska. Mówi, że teraz bywa nieprzytomnie szczęśliwy. Ma wszystko: prace, sukces i nie jest samotny. Gra w serialu M jak miłość i nie widzi w tym nic złego. Z popularnym aktorem muszą się bardziej liczyć producenci i reżyserzy. Wkrótce zobaczymy go w filmie Trzeci z Magdaleną Cielecką i Markiem Kondratem.

Jestem raczej delikates.

Tak widzi siebie Jacek Poniedziałek. W szkole aktorskiej jedni mówili, że jest wariat, agresywny, inni, że mity i bardzo przystojny. Miewa złe wieczory niezgody na samego siebie, ale rano budzi się zawsze z nadzieją. Po tygodniach euforycznych stanów w teatrze wraca do racjonalnego trybu życia: zdrowe jedzenie, sen, treningi. Aż przychodzi nowa premiera...

Twój STYL: We wrześniu na festiwalu w Gdyni premiera Trzeciego Jana Hryniaka. Zagrał Pan obok Magdy Cieleckiej i Marka Kondrata. Wszyscy mówią, że to współczesny Nóż w wodzie. To prawda?

Jacek Poniedziałek: Scenariusz jest jedynie inspirowany filmem Romana Polańskiego. Z Noża w wodzie pochodzi pewien schemat sytuacji między ludźmi. Jest małżeństwo, spotykają kogoś trzeciego. Właśnie ten trzeci wpłynie na ich dalsze losy. Film opowiada o emocjonalnym dojrzewaniu do bycia razem. Z Magdą Cielecką gramy parę bogatych trzydziestolatków, którzy przeżywają poważny kryzys. Nie wychodzi im w łóżku, nie wyszło im z dzieckiem. W ich małżeństwie dominuje cisza, pustka i frustracja. Na wakacjach, na których chcą zacząć wszystko od nowa, spotykają mężczyznę. Postać, którą gra Marek Kondrat, gwałtownie ingeruje w ich życie. Od tego momentu w głowie Pawła następuje iluminacja. Dojrzewa do zmiany swojego życia.

TS: Walczył Pan o te rolę?

JP: Tak, brałem udział w castingu, ale nie walczyłem przesadnie, bo ja nie chcę robić czegoś za wszelką cenę. Było mi to obojętne, bo myślałem, że nie dostanę tej roli. Zgodziłem się na casting, chociaż ich zwykle unikam.

TS: Dlaczego? Przecież to część Pana zawodu.

JP: Ja po prostu źle znoszę "konkursy piękności", nie lubię tego typu zawodów, rywalizacji.

TS: To dlaczego startował Pan do Trzeciego"!

JP: Zadzwonili do mnie z produkcji. Powiedzieli, żebym przyszedł i że gra w filmie Magda Cielecką. Sama Magda opowiadała mi o nim i rozpaliła trochę moją wyobraźnię. A gdy przysłano mi do domu scenariusz, spodobał mi się. Przeszedłem potrójne sito, a ostatecznie zadecydowała rozmowa, przy której był też Marek Kondrat. Chyba podobało mu się, co mówiłem.

TS: Marek Kondrat powiedział w jednym z wywiadów, że gdy kończy rolę, natychmiast wkłada kapcie, że za wszelką cenę unika teatralności w życiu. Pan też?

JP: O nie. Gdy schodzę ze sceny w Rozmaitościach po zagraniu w Burzy, Oczyszczonych czy Dybuku, nie potrafię tak łatwo wrócić do życia. Może wynika to z tego, że nie umiem zagrać, nie będąc w stanie euforycznym, w walce, żeby dobić się jakoś do swojej roli. Dlatego mam problemy ze snem po każdym przedstawieniu, bo emocje we mnie jeszcze buzują. Mówi się często, że aktorzy piją. To prawda. Po spektaklu muszę napić się wina, uspokoić się, wyciszyć, by powrócić do normalności.

TS: Istnieje teoria pierwszych trzech minut spektaklu czy filmu. Jeśli trzymają w napięciu i dużo się dzieje, całość jest dobra. Gdyby przełożyć tę teorię na życie, to jak wyglądały Pana pierwsze "trzy minuty" po skończeniu szkoły aktorskiej w Krakowie?

JP: Szybko zrozumiałem, że w szkole niewiele się nauczę. Jestem strasznie leniwy, mimo że dużo pracuję. I wiele rzeczy nie chce mi się robić, póki mnie ktoś nie zafascynuje, a w szkole nie fascynował mnie prawie nikt, więc większość zajęć olewałem. A gdy zaczęły się zajęcia z takimi osobami jak Jaś Peszek czy Krystian Lupa, to dawałem z siebie wszystko i miałem bardzo dobre rezultaty. I nagle przez role u Lupy czy Peszka ci, którzy uważali mnie za niezdolnego, zmieniali zdanie, twierdząc, że leniwy, ale zdolny. Szkołę skończyłem z wynikiem celującym.

TS: Co mówiono w szkole o Poniedziałku?

JP: Że to jest wariat, że jest agresywny i źle wychowany. Inni mówili, że jest miły i bardzo przystojny.

TS: Co się wydarzyło po szkole?

JP: Zrobiłem świetny dyplom u Lupy w Człowieku bez właściwości. Wszyscy mnie chwalili, ale Lupa nie zaproponował mi żadnej roli w Starym Teatrze. Byłem zawiedziony. Zaproponowano mi natomiast angaż w Teatrze Słowackiego i główną rolę w przedstawieniu Mikołaja Grabowskiego Obóz wszystkich świętych. I ja tę rolę bardzo pięknie i spektakularnie położyłem, ponieważ zastosowałem wszystkie metody pracy od Lupy. A to było nierealne. Grabowski najpierw mnie wybrał spośród kilku aktorów z teatru, potem znienawidził. Któregoś dnia, w proteście przeciwko graniu w jakiejś żenującej sztuce, opuściłem teatr w trakcie przedstawienia i nie wróciłem. Po miesiącu zadzwonił do mnie Tadeusz Bradecki, że zwolniła mu się rola w Rękopisie znalezionym w Saragossie w Starym Teatrze. Wszedłem w zespół jak wulkan. I dostałem nagrodę za tę rolę: etat w Starym. Wydawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi i że jest wspaniale. Miałem 26 lat.

TS: l co, trzymał Pan tego Boga za nogi?

JP: Trzymałem, ale Pan Bóg mnie kopnął. Spotkałem w Starym Jerzego Jareckiego, u którego zagrałem w Śnie srebrnym Salomti, i to była moja druga porażka.

TS: Dlaczego?

JP: Grałem Leona, syna Regimentarza, którego grał Jerzy Radziwiłowicz. Radziwiłowicz nie akceptował mnie w tej roli, nie pomagał mi albo nie zauważał, chyba irytowało go, że to ja gram. Praca była koszmarem, Jarecki mnie potwornie skrępował, Radziwiłowicz nie pomógł. Byłem wtedy bardzo słabym człowiekiem, bez charakteru, niespójnym wewnętrznie, co sprawiało i nadal czasem sprawia, że nie potrafię przyjąć konstruktywnie krytyki. Ja ją rozciągam na całe moje życie, na to, jakim jestem człowiekiem. Dziś wiem, że jak ktoś daje uwagi, to po to, żeby coś poprawić i ulepszyć. Dotykało mnie to bardzo, kiedy Jarocki mówił mi, że jestem dzieciuchem, a nie mężczyzną. Nie wierzyłem w siebie, nie ufałem sobie, a Jarocki tylko to pogłębił. Spektakl był dobry, ja w tej roli okropny.

TS: Klapa i co dalej?

JP: Coraz mniej grałem w Starym, aż nagle pojawiła się możliwość wyjazdu do Diissel-dorfu, by zagrać w międzynarodowym projekcie szekspirowskim, w Śnie nocy letniej w reżyserii Karin Beier. Spełniałem warunki. Miałem niespełna 30 lat, znałem biegle angielski. Zostałem wysłany.

TS: Odetchnął Pan z ulgą. To była szansa na odmianę losu?

JP: To był moment odbudowania wiary w siebie. Spektakl był sukcesem, zjeździliśmy pół Europy, nigdy w życiu nie zarobiłem tyle pieniędzy. Kiedy zagraliśmy ten spektakl w Starym Teatrze, krakusy, głównie z naszego teatru, poczuły się dotknięte. Kto go wysłał, dlaczego, dlaczego nie ja, słyszałem na korytarzach. A mnie rosły skrzydła. Poznałem inny świat, zobaczyłem, jak się gra w teatrach europejskich, jak się ufa samemu sobie, jak się buduje role na sobie.

TS: Pochodzi Pan z robotniczej rodziny. Tata, kelner w Hotelu Francuskim, zmarł, gdy miał Pan cztery lata, mama pracowała na trzy zmiany w hucie szkła. Trójka rodzeństwa, bieda. Dostał się Pan do elitarnej szkoły aktorskiej. Nie czul się Pan w niej trochę obco?

JP: Widzę, że ma pani już pewien mój obraz, i ja muszę to trochę skorygować. Pewnie wyobraża sobie pani chłopca z robotniczego środowiska, który trafia na wielkie salony i czuje się zakompleksiony, a potem popada we frustrację, że nie gra. Było wręcz przeciwnie. Po zawodówce dostałem się do technikum i natychmiast założyłem tam teatr. Wygrywaliśmy konkursy, festiwale teatrów szkolnych, byłem w teatrze KTO, który jeździł po całej Polsce i Europie. Ja czułem nieodpartą potrzebę właśnie takiej ekspresji. Nie miałem kompleksów, bez wątpienia miałem talent.

TS: Czego najbardziej brakowało Panu w dzieciństwie?

JP: Bardzo mi trudno o tym mówić (pauza). Najbardziej brakowało mi miłości... Byłem dzisiaj w sklepie na Starej Ochocie, gdzie mieszkam. Zobaczyłem tam małą dziewczynkę, która jadąc swoim wózkiem, krzyknęła: z drogi! Ustąpiłem jej miejsca, rozbawiła mnie. A do dziewczynki podszedł ojciec i powiedział ciepło: kochanie, musisz pana przeprosić, powiedzieć "proszę bardzo" i "dziękuję". Ja się zawsze w takich sytuacjach zatrzymuję, zamyślam. Bo do mnie nikt tak w dzieciństwie nie mówił. Podświadomie noszę w sobie cały czas potrzebę, by mnie zauważono. Tak chyba jest z tymi słabymi dziećmi, że cały czas powinno się je utwierdzać w przekonaniu, że są wspaniałe. Mnie nikt nie utwierdzał.

TS: Życie w trudnych warunkach hartuje?

JP: Gdy miałem 13 lat, ze starszą o rok siostrą zacząłem się starać o większe mieszkanie o lepszym standardzie. Chodziliśmy do wydziału lokalowego, jak petenci siadaliśmy na krzesłach, dyndając nogami, i prosiliśmy o rozpatrzenie wniosku. I to mieszkanie po kilku miesiącach załatwiliśmy. W samym centrum, w XIX-wiecznej kamienicy, duże, wygodne.

TS: Załatwił Pan z siostrą mieszkanie, a jednocześnie mówi Pan o sobie, że jest słaby, kruchy.

JP: Tak, bo moja słabość wynika z niskiej samooceny, ale jestem niezwykle przedsiębiorczy. Nie znoszę niezałatwionych spraw urzędowych. Wszystkie rachunki płacę na czas, nie lubię długów. Może to wynika z tego, że zaraz po studiach żyłem jak szalony, pożyczałem pieniądze, brałem samochody, których nie mogłem spłacić. Zresztą rozmowa z panią uzmysławia mi, że jest we mnie sporo sprzeczności, mam w sobie i faszystę, i wariata.

TS: Kiedy poczuł się Pan dobrze w tym zawodzie?

JP: Jak wróciłem od Karin Beier, dostałem propozycję od Jerzego Grzegorzewskicgo, by zagrać w krakowskich Dziadach. Ta rola przywróciła mnie do życia. Z Krzyśkiem Globiszem i Jankiem Monczką zagraliśmy wszystkie diabły. Ordynarnie mówiąc, byliśmy świetni. Bardzo dekadenccy. Ta rola została dostrzeżona, a to był moment, gdy Grzegorzewski dostał dyrekturę w Narodowym. Wysyłał sygnały przez innych ludzi, że czeka na telefon.

TS: Krystian Lupa nie zgłaszał się do Pana z propozycją?

JP: Nie, i o to mam żal. Poczułem się zdradzony, niepotrzebny. Moja ucieczka do Warszawy była protestem przeciwko Lupie. Bo praca z nim była dla mnie przeżyciem całkowitym.

TS: Narodowy okazał się spełnieniem marzeń?

JP: Narodowy mnie bardzo rozczarował. Zrozumiałem, że będę tylko tłem. Szczęśliwie dostałem propozycję z teatru Studio, Krzysiek Warlikowski miał reżyserować Zachodnie wybrzeże, ale dopiero w Rozmaitościach poczułem, że znalazłem swoje miejsce. Można całe życie podróżować wewnętrznie, spotykać się z różnymi ludźmi, odwiedzać różne miejsca i nigdzie nic być u siebie. A ja w Rozmaitościach bardzo szybko poczułem, że jestem u siebie. Zagrałem od razu Hamleta, notabene bardzo nierówno przyjętego przez polską krytykę. A spektaklami, które dały mi zawodowe spełnienie, są Bachantki i Burza Szekspira.

TS: W Hamlecie zagrał Pan po raz pierwszy nago?

JP: Nie, pierwszy raz nago zagrałem w dyplomie u Lupy, w zamkniętym kręgu osób.

TS: Czyli nagość miał już Pan oswojoną?

JP: Nagość zawsze jest wstydliwa, ale w teatrze jest wzięta w nawias, w cudzysłów, jest kostiumem. Nie mógłbym się teraz przed panią rozebrać, a w teatrze to jest zupełnie coś innego. W Rozmaitościach na pewno to był większy ból. Normalna, pełna widownia. Ale powiem pani wprost: bardziej bałem się, że jestem niedoskonały fizycznie niż tego, że łamię jakieś obyczajowe czy estetyczne tabu.

TS: Ale wielu aktorów mówi, że nie lubi grać scen, które graniczą z ekshibicjonizmem, z odkrywaniem flzyczności. Pan nie ma z tym problemów?

JP: Nie rozumiem takich opinii. Pokazywanie siebie w sytuacjach mało estetycznych, skrajnych jest moim zdaniem fascynujące. Tyle się można dowiedzieć o człowieku, zrozumieć. Aktor nie może się na to wypinać.

TS: Są granice w sztuce, których nigdy by Pan nie przekroczył? Przypuśćmy, że dostałby Pan do zagrania rolę pedofila Marca Dutroux.

JP: Przecież w roli pedofila nie pokazuję siebie. To jest pokazywanie jakiegoś aspektu natury ludzkiej. Istnieje taki pogląd wśród polskich aktorów, że szalenie trudno zagrać osobę niesympatyczną, okrutną, zwyrodniałą. To jest bzdura. Niech Pani spojrzy na Anthony'ego Hopkinsa. Aktor jest egocentrykiem, kocha przede wszystkim siebie. Jeśli w najbardziej okrutnej roli będzie doceniony przez widzów i krytykę, będą go szanować za to, co zrobił, to będzie się czuł szczęśliwy i spełniony.

TS: Żadna rola nie mogłaby zepsuć Pana wizerunku?

JP: Gdyby zepsuła, to trudno, bo ja takiego fałszywego wizerunku nie chcę. Ja chcę mieć wizerunek człowieka, który ze sceny mówi prawdę. Chodzi o to, żeby moja rola poruszyła w widzach jakieś ludzkie struny. Każdy z nas ma w sobie potencjał, by być Chrystusem, ale też by być mordercą.

TS: Świetnie zagrał Pan rolę Adriana Snauta w Przemianach Łukasza Barczyka. Jest Pan zmysłowy, i okrutny, i brutalny, i przerażający, ale też piękny wewnętrznie, bardzo prawdziwy.

JP: To jest człowiek, który niesie prawdę. Ja nie umiem kłamać, a każde kłamstwo od razu po mnie widać. Dlatego czasem jest mi trudno z ludźmi, którzy mówią mi o intymnych problemach. I ja bywam zbyt szczery. Ale nie chcę kłamać, bo kiedyś potwornie w życiu kręciłem i wiele przez to straciłem. Może Łukasz Barczyk właśnie to we mnie zobaczył.

TS: Czy ten film coś otworzył w Pana życiu?

JP: Tak, puszkę Pandory. Dostałem propozycję wzięcia udziału w serialu M jak milość

TS: Pan, aktor Teatru Eksperymentalnego, o którym mówią wszyscy, nagle zaczyna grać w serialu. Nie miał Pan obaw?

JP: Wziąłem udział w castingu i telefon zamilkł na trzy tygodnie. Ulżyło mi, że nikt się nie odzywa. Pomyślałem, że pewnie nie byłbym w stanie pogodzić tego z teatrem, a może nie dam rady, nie będę miał nigdy czasu. Poza tym serial w moich kategoriach artystycznych stał zawsze na szarym końcu. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że wiele osób z mojego środowiska tak nisko ocenia pracę w serialach tylko dlatego, że w nich nie gra i nie zarabia tam pieniędzy. Udział w serialu daje wolność materialną, ale też daje możliwość ciągłej pracy z kamerą. Podnosi naszą wartość w oczach producentów, bo z populamym aktorem muszą się bardziej liczyć. Nie widzę w tym nic złego. Jestem zadowolony.

TS: Mówł Pan o materialnej stronie życia. Co jest Panu potrzebne, by był Pan szczęśliwy?

JP: Dobry samochód, duże, piękne, własne mieszkanie i możliwość wyjazdu w dalekie ciepłe kraje podczas urlopu.

TS: Ma Pan już dobry samochód?

JP: (śmiech) Może być. Od niedawna.

TS: Ma Pan swoje miejsca w Warszawie?

JP: Ja nie mam czasu na normalność, na życie w Warszawie. Ale chodzę do klubów, lubię muzykę klubową. Lubię chodzić do Między nami, gdzie bywają artyści i trochę snobów, zawsze z kimś można pogadać. I nad tym wszystkim unosi się mgiełka dekadencji, którą bardzo lubię. Dlatego też lubię Utopię i Le Madame.

TS: Tańczy Pan?

JP: Tak. Bardzo lubię tańczyć, ale potrzebuję do tego dobrego nastroju.

TS: Bywają w Pana życiu ranki pełne wątpliwości, czy Idzie Pan w dobrym kierunku?

JP: Ja mam gorsze wieczory, ranki są pełne nadziei. A te wątpliwości pojawiają się najczęściej po nieudanych zdjęciach, próbach, wtedy gdy kompletnie tracę zaufanie do siebie. Wówczas siadam i analizuję każde słowo, każdy gest. Wydaje mi się, że ktoś powiedział jakieś słowo, a to pewnie oznacza, że mnie nie szanuje, a potem okazuje się, że ten ktoś miał kompletnie co innego na myśli. Wtedy jest mi źle. To złe wieczory depresji i niezgody na samego siebie. Więc idę spać. Rano budzę się zawsze z nadzieją.

TS: Nie założył Pan rodziny. Jest Pan szczęśliwy?

JP: Bywam bardzo szczęśliwy i totalnie nieszczęśliwy. Często mam ochotę uciec i bardziej stanowić o sobie. Był taki moment, kiedy podczas castingu do filmu Hryniaka miałem opowiedzieć, jak rozumiem tę całą historię. To była decydująca rozmowa. I powiedziałem do Janka Hryniaka i Marka Kondrata, że ten mój bohater ucieka przed swoją żoną w jakimś irracjonalnym lęku przed śmiercią, bo życie w związku z drugim człowiekiem może się wydawać grobowcem, w którym już nic się nie może wydarzyć. Bo szczęście jest gdzie indziej. A przecież wiadomo, że by być szczęśliwym, szczęście należy przede wszystkim znaleźć w sobie.

TS: Za rok kończy Pan czterdzieści lat. Zaczął Pan robić pierwsze podsumowania.

JP: Nie, ja sobie jeszcze nie uświadamiam, że mam tyle lat. Ja się czuję fizycznie młodo, a psychicznie dzieckiem. Do tej pory nie dorosłem, nie dojrzałem, mimo że jakąś świadomość mam. Byłem niedawno nad morzem w Toskanii. I było takie jedno fantastyczne gorące popołudnie bez wiatru i bez fal. Płynąłem, patrząc na przepiękną górę. I wtedy dotarło do mnie: o Boże, jaki ja jestem szczęśliwy. Mam wszystko. Nie jestem samotny, mam pracę, mam powodzenie w tej pracy, jestem kimś, a przychodzę z nicości. To nie znaczy, że moje życie jest pasmem sukcesów, ale cieszę się, że mam co robić. I to, co robię, jest dla mnie ważne, a w dodatku widoczne w Polsce.

TS: Mógłby Pan wstać rano, ogolić śle, spakować małą walizkę i zacząć w życiu robić kompletnie coś innego? Nasze pokolenie czuje się trochę zmęczone tą walką, zastanawia się nad pierwszym odpoczynkiem, zmianą.

JP: Mam takie myśli, mam takie chwile, kiedy mam ochotę przerwać tę mękę, jaką jest aktorstwo, zawód, w którym bez przerwy poddajemy się pod ocenę. To mi najbardziej przeszkadza w życiu. Ta ciągła ocena. W moim przypadku to są jakieś histeryczne myśli, że rzucę wszystko, zmienię, ale nie chcę o tym mówić, bo to niepoważne. Tak, myślę o ucieczce, a właściwie skąd pani o tym wie?

TS: Bo ja też o tym myślę.

JP: Ja już raz uciekłem z Krakowa. Od tamtego środowiska, tamtych ludzi, od tamtego brudnego konserwatyzmu, małej hipokryzji. I Bogu dzięki, bo tam nie byłem sobą. A teraz bywam nieprzytomnie szczęśliwy.<<

Na zdjęciu scena ze spektaklu "Bachantki" w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Z prawej Jacek Poniedziałek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji