Artykuły

Nie rżnąć jednego głupa

- Do wszystkiego, co się robi, trzeba podchodzić poważnie. Ja na przykład nie brzydzę się epizodów. Uważam, że epizod też można zagrać dobrze - mówi JERZY TRELA, aktor Starego Teatru w Krakowie.

Mamy przyjemność rozmawiać we wnętrzach legnickiego Teatru Modrzejewskiej. Nie sposób więc zapytać mistrza sztuki teatralnej o to, jak ocenia sukcesy w ostatnich kilku latach instytucji kierowanej przez Jacka Głomba?

- Nie jestem od oceniania. Przyznam, że ostatnio widziałem "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka. Muszę powiedzieć, że podziwiam to, co robi legnicki teatr. Pierwszy raz uwagę na to, co dzieje się u was, zwróciłem, gdy zobaczyłem w telewizji "Balladę o Zakaczawiu". Wydaje mi się, że taki teatr, jak legnicki - zaangażowany społecznie - jest absolutnie potrzebny. Taki teatr, który dotyka problemów, którymi żyjemy na co dzień. Lokalnych, ale też i ogólnoludzkich. Na tym powinna polegać funkcja teatru, żeby był zarówno aktualny, jak i ponadczasowy. Myślę, że Teatr Modrzejewskiej te warunki spełnia.

Teatrowi z prowincji trudno odnieść ogólnopolski sukces. Zespołowi legnickiemu to się udato. Dlaczego?

- Wszystko zależy od woli ludzi, którzy ten teatr tworzą. Od ich samozaparcia. To zasługa osoby, która przewodzi tej grupie ludzi. Efekt wzajemnego zaufania i wytrwałości. Sukces rodzi się w bólach. Kosztuje sporo wyrzeczeń. Grupa artystów najpierw musi wytrwać trudne początki, potem polubić się i przeć do przodu. Zespołowi z Legnicy pod kierownictwem Jacka Glomba ta sztuka się udała.

Kiedyś zapytano pana o definicję teatru narodowego. Niektórzy mówią, że to taki, w którym gra Jerzy Trela.

- Gdy odbierałem Feliksa w Warszawie, to pani Rysiówna wygłosiła taką laudację. Powiedziała właśnie o tym teatrze narodowym. Przyjąłem to za żart. Stwierdziłem, żeby nie robić sobie żartu z narodu. Jeśli jednak udaje się grać w teatrze, który można nazwać narodowym nie z szyldu, tylko ze względu na

tematy, którymi się zajmuje - to jest to dla aktora wielka satysfakcja.

Jerzego Treli nigdy nie widzieliśmy w sitcomie i reklamie. Tymczasem wiele pana wybitnych koleżanek i kolegów zdecydowało się na taką formę zarabiania pieniędzy. Pan się nie złamie?

- Każdy ma prawo decydować o swoim losie. Udział w formach, o których pan wspomniał, jest wpisany w nasz zawód. Jeśli aktor decyduje się na przyjęcie propozycji grania w telenoweli, robi to świadomie. Nie widzę w tym nic zdrożnego. Ja takie propozycje odrzucałem konsekwentnie.

Dlaczego, skoro to nic zdrożnego?

- Ponieważ nie wytrzymałbym psychicznie przez rok czy dwa rżnąć jednego głupa, skoro mogę w tym samym czasie w innych miejscach zagrać ich kilku. Oczywiście za mniejsze pieniądze.

Właśnie. Za takimi propozycjami stoją duże pieniądze. Nie kuszą?

- Miałem kiedyś taką, za którą mogłem kupić sobie dom. Granie w takim sitcomie oznacza związanie się umową na dłuższy czas. A mnie jest żal uciekającego czasu. W moim wieku szczególnie, gdy czas ucieka szybko. W sytuacji, gdy mogę jeszcze zrobić jakieś rzeczy, które mnie pasjonują, takie związanie się z czymś, do czego nie mam serca, to strata czasu.

Trudno nie odnieść wrażenia, że dobra materialne w pana hierarchii są na dalekiej pozycji.

- Może nie aż tak. Rzeczą oczywistą jest to, że czasem robię coś, by kupić sobie nową lodówkę czy telewizor. Czasem występuję w czymś, w czym nie za bardzo bym chciał. Między chwilami uniesień trzeba jeszcze z czegoś żyć. Ważne jest tylko podejście do pracy wynikające z profesjonalizmu. Do wszystkiego, co się robi, trzeba podchodzić poważnie. Ja na przykład nie brzydzę się epizodów. Uważam, że epizod też można zagrać dobrze.

Wyznał pan kiedyś, że by robić sztukę wysoką, trzeba ją robić na uniesieniu i że muszą odpowiednio grzać "kaloryfery". Grzeją dalej mocno?

- To normalne, że po tylu latach pracy czasem człowiek ma prawo być zmęczony. Ale energii dodaje mi przekonanie, że to, co robię, jest komuś potrzebne. Wtedy zmęczenie schodzi na dalszy plan. To wspaniałe uczucie widzieć, że spektakl, w którym gram, trafia do widzów. To największa zapłata dla aktora. Wtedy "kaloryfery" grzeją mocno.

Ponoć o mały włos, a nie zostałby pan aktorem. Wahał się pan, czy wybrać studia aktorskie, czy w Akademii Sztuk Pięknych.

- To prawda, bo skończyłem liceum plastyczne i pociągała mnie choreografia. Wcześniej jednak zacząłem pracę w teatrze, w pracowni plastycznej. Z czasem zacząłem grać i koledzy namówili mnie na egzaminy do PWST. Poszedłem na nie przekonany, że ich nie zdam. Okazało się jednak, że zdałem. A tak w ogóle to jeszcze wcześniej miałem zostać kolejarzem. Dziadek, ojciec i wujkowie byli kolejarzami. Mama chciała podtrzymać tradycję rodzinną i wysłała mnie do technikum kolejowego. Sprzeniewierzyłem się i z pełną premedytacją oblałem egzaminy do tej szkoły. Los postawił jednak na swoim, bo do dziś jestem skazany na kolej. Cały czas podróżuję pociągami. Samochodem jeżdżę, ale z Krakowa do Warszawy wygodniej jest przedostać się pociągiem.

***

JERZY TRELA (64 lata) należy do najwybitniejszych polskich aktorów dramatycznych. Jest absolwentem PWST w Krakowie. Na stałe związany jest z Krakowem, gdzie współtworzył Teatr STU. Występował również w Teatrze Rozmaitości. Od 1969 r. jest aktorem Starego Teatru. W latach 1984-1990 był rektorem krakowskiej PWST. Stworzył wiele wybitnych kreacji aktorskich, m.in. w "Dziadach", "Wyzwoleniu" czy "Hamlecie". W swoim dorobku ma również wiele ról filmowych, m.in. w "Człowieku z żelaza", "Panu Tadeuszu" czy "Aniele w Krakowie", taureat licznych nagród teatralnych i filmowych. W legnickim Teatrze Modrzejewskiej gościł z monodramem "Wielkie kazanie księdza Bernarda" według Leszka Kołakowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji