Artykuły

I w biel się obrócisz

"Szczęśliwe dni" w reż. Giorgia Strehlera w Piccolo Teatro di Milano, na Festiwalu Dedykacje - Beckett w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Jakiego koloru nabiera ziemia porosła trawami, gdy ołowiane chmury miesiąc po miesiącu zwlekają z przybyciem? W co zmienia się zielony miąższ pod słońcem od świtu do zmierzchu samotnym?

Gdy nie przychodzi deszcz - usychają parasole. Na rudy wiór, jak liście dnia zmarłych. W "Szczęśliwych dniach" Samuela Becketta Winnie i Willie już nie pamiętają, kiedy ostatni raz krople zeszły z nieba. Coraz mniej przeszłości w ich głowach. Co im zostaje? Od babilońskiego dzwonka na przebudzenie, do babilońskiego dzwonka na dobranoc - martwieją. Stygną przez dwa akty.

Ona, po pępek zakopana. On - w jamie. Blisko, ale zbyt daleko, by dotknąć Winnie. Zostają oczy. Ale i one wkrótce się poddadzą. On i ona - coraz ich mniej na, jak chce Beckett: "ziemi porosłej spaloną słońcem trawą". I coraz więcej w nich szczęścia, bo jednak udało się usłyszeć kolejny żeliwny dzwonek zwiastujący świt bądź noc. Od dzwonka do dzwonka coraz mniej jest dla nich wszystkim, co istotne. Coraz mniej jest wszystkim, co jest. Coraz mniej jest wszystkim. Coraz mniej jest. Od dzwonka do dzwonka - zawsze mniej.

Lęk wymieniać, jak mało starcza do radości. Willie ma jamę w martwej ziemi, słomkowy kapelusz i ogłoszenia w gazetach z dawno zdechłej epoki deszczy. Ma - nic. Jeszcze tylko na łysej głowie grudę krwi zakrzepłej w punkcie, w który go Winnie parasolką dźgała, by z nudów nie przespał śmierci. Tyle. A Winnie?

Nie ma jej pół - a ile szczęścia! Nogi, płeć, zad - już obracają się w proch. Ciepłe tylko to, co nad pępkiem, nad upieczoną ziemią. Brzuch pamiętliwy, piersi i panicznie żywe palce rychłego trupa. Głowa wreszcie. Jak rzecze poeta - kapitel ciała... Żal patrzeć. Uszy, co słyszą coraz mniej, ale jednak jeszcze tak. Oczy gasnące, lecz wciąż z pestką światła na dnie. W końcu to, co dla wszystkich postaci Becketta jest ostatnim znakiem życia - wargi wciąż tańczące, wciąż rodzące słowa, mielące strzępy pamięci, rzygające zdaniami bezradnymi jak brzytwy tonących.

Gesty i wargi. Obok - torba z nędzą na dnie. Rzeczy najlichsze. Garść biedy. Spadek po świecie. Martwy pistolet, okulary, lupa, tępy pilnik do paznokci, matowiejące lusterko, na amen skręcona tubka pasty do zębów, szczoteczka ze szczeci wieprza, grzebyk i resztki nalewki na ból każdy. Szminka sucha jak piasek wydm. No i kapelusz z papierowych róż. Mówiłem o parasolce? Jest biała. Zaraz spłonie.

Mało. Ale mało, to wszystko, co jest. Stąd szczęście Winnie, gdy muska lichotę. O tym szczęściu szarym Jan Kott napisał frazę pamiętną: "Nasza radość jest zawsze na miarę naszej nędzy". Ba, w akcie drugim nie ma nawet nędznej radości. U Becketta, o ile w ogóle są ciągi dalsze - zawsze jest w nich mniej, niż było w prologu. W epilogu "Szczęśliwych dni" Winnie już nie ma brzucha, piersi, rąk. Jest w ziemi po grdykę. Została głowa. Zostały wargi rodzące coraz lichszy bełkot. Aż do dzwonka wszystkich dzwonków.

Poza pokornym przyjęciem opowieści - niewiele da się uczynić. W sferze scenicznych ucieleśnień nieomylnych światów Becketta wszystko, co da się zrobić, to tylko nadać doskonałości - własne światło, sobie bliskie barwy, intonacje swojego oddechu. Można tyle, ile w 1982, w Piccolo Teatro di Milano, Giorgio Strehler uczynił, gdy wystawiał "Szczęśliwe dni". Tak... Tylko, który z reżyserów ma dziś w sobie takie światło, takie barwy i takie intonacje?

W spalonej słońcem trawie Becketta Strehler zobaczył biel doszczętnie wypalonych ognisk. Ziemia, co tak cierpliwie przyjmuje ciało Winnie, to u Strehlera ziemia śnieżnych popiołów. W niedzielę i poniedziałek scena Teatru im. J. Słowackiego wyścielona była piaskiem barwy futra małych fok. Dziewięć lat temu Strehler zaczął obracać się w proch. Nic nie wiem o tym prochu. Wiem, że dwadzieścia cztery lata temu Strehler stworzył seans, w którym proch jest tylko jasnością. I ocala. Jak każda sztuka bolesna. Czego się więc lękać?

Może tego, że jasność ta jednak nie koi, a wzmaga spokojne gorycze Becketta. Jest tu też jednak rytualna druga strona. Że jasność Strehlera przynosi brak ukojenia, brak ocalenia przed lękiem, że goryczy nie osłabia, lecz wzmaga - wszystko to nie odpycha od niej. Nie. Paradoksalnie - to piekielnie wabi. Przy takim umieraniu - przy białym piasku Strehlera - zachciewa się żyć.

Jeśli tak - to, co rzec o Giulii Lazzarini, która na pięknej, w każdym punkcie krystalicznie pastelowej planecie Strehlera, przez półtorej godziny niknie tak lekko, jakby zdechło przyciąganie ziemskie? Ciepłym, białym dotknięciem żegna nędzę rzeczy wiernych do końca, nędzę grzebyka, pilnika, lupy, szminki i szczoteczki ze szczeci wieprza. Gdy na ziemi jest już tylko jej głowa - wargi wcale nie boczą się na słowa coraz mniej posłuszne. Pokornie zgadza się na bełkot, zwiastujący dzwonek ostatni z ostatnich. Mogilną gościnność białych piasków przyjmuje coraz... mocniej? Tak, coraz mocniej. Aż wreszcie niknie głowa. Co powiedzieć o aktorstwie tak czystym?

Gdy deszcze nie przychodzą całe życie - parasole płoną. Jak u Strehlera. Sekunda, gdy nad głową Lazzarini w nagłym błysku spopiela się biała czasza, to koda intonacji Strehlera. I szczyt mądrego braku teatralnej litości. Po cóż tanio mamić? Między pierwszy dzwonkiem na przebudzenie a ostatnim zwiastującym noc bez dna i szans na kolejny dzwonek dnia - nic więcej, tylko ulotność płonącego parasola i cierpliwość białych piasków. Czysty Beckett.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji