Artykuły

Zaglądam widzom w oczy

- Nigdy nie byłem entuzjastą monodramu, nie miałem też potrzeby, aby zrobić taki spektakl. Zainteresował mnie tekst Leszka Kołakowskiego, z którym zetknąłem się wiele lat temu. On przez ten czas chodził mi po głowie - mówi JERZY TRELA o "Wielkim kazaniu księdza Bernarda".

O pana monodramie "Wielkie kazanie księdza Bernarda" jest głośno w całej Polsce. Gra pan kaznodzieję, który w bardzo przewrotny sposób przestrzega przed złem.

- Rzeczywiście, ten spektakl oparty jest na paradoksie, dużo w nim ironii. I mimo że tekst został napisany przed wieloma laty przez znakomitego filozofa Leszka Kołakowskiego, to jest ponadczasowy. Problem zła, który Kołakowski próbuje przewiercać w całej swojej filozofii i w całym swoim życiu, dotyczy przecież każdego z nas. I tak naprawdę nikt nie umie sobie z nim poradzić. Więc ten mój spektakl jest takim ostrzeżeniem - ludzie, uważajcie na siebie, bądźcie ostrożni, bo wydaje się wam, że robicie dobro, a tak naprawdę czynicie zło. I nawet o tym nie wiecie.

Gdy patrzymy na nasze życie publiczne, wydaje się, że ten spektakl jest aktualny szczególnie dziś - ci, którzy byli autorytetami, nagle przestali nimi być, a ci, którzy - wydawało się - postępowali źle, okazali się bohaterami.

- O tak, dziś tekst Kołakowskiego brzmi bardzo aktualnie, ale aktualny był i wczoraj, i przedwczoraj.

Kojarzy się pan z rolami w wielkich, narodowych dramatach. "Wielkie kazanie ojca Bernarda" jest pierwszym monodramem w pana karierze. Jak się pan czuje sam na scenie?

- Nigdy nie byłem entuzjastą monodramu, nie miałem też potrzeby, aby zrobić taki spektakl. Mnie przede wszystkim zainteresował tekst Leszka Kołakowskiego, z którym zetknąłem się wiele lat temu. On przez ten czas chodził mi po głowie, zdarzyło się nawet, ze na jubileuszu profesora Kołakowskiego czytałem jego fragmenty. Pomyślałem więc sobie, że skoro ten tekst wciąż do mnie wraca, to może warto by było porozmawiać nim z ludźmi. Byłem pewny, że on trafi do ludzi - bo wiele w nim ironii, momentami jest żartobliwy, czasem gorzki, ale zawsze trafny. I ta ironia jest pewnego rodzaju barwą która sprawiła, że ten tekst dało się ożywić. Bo przecież tekst Kołakowskiego to esej, traktat filozoficzny. My spróbowaliśmy go uczłowieczyć.

I udało się. Podczas spektaklu zagląda pan widzom w oczy...

- Cały czas uczę się tego zaglądania w oczy. Czasem ono pomaga, bo ktoś na to moje spojrzenie odpowiada, a czasem bywa tak, że ktoś spuszcza oczy, bo się wstydzi, czuje się zawstydzony. Najbardziej cieszy mnie, gdy ktoś podejmuje dialog, rozumie co do niego mówię i nie boi się spojrzeć mi w twarz. Przecież jesteśmy w teatrze.

A więc ten dialog jest panu potrzebny?

- Tak. Gdy mieliśmy przedstawienie premierowe, to paru moich kolegów - między innymi Anna i Dymna i Jerzy Struhr - siedzieli w pierwszych rzędach i pomagali mi, wspierali swoim uczestnictwem

A potem Anna Dymna napisa ła entuzjastyczną recenzję po pana spektaklu.

- Jeżeli ktoś docenia to, co robię, to jest mi z tego powodu przyjemnie, mam satysfakcję, że moja prace nie idzie na marne, wiem, że są ludzie, których udało mi się przekonać do siebie. To co robię, staram się robić dobrze, w miarę moich możliwości. Po przeczytaniu tego co napisała Ania czułem się zawstydzony...

Anna Dymna opowiadała w Kielcach o tym, że podarował pan jej dwie skrzynki jabłek, a ona, nie dość, że nie ma czasu, to jeszcze musiała z nich robić przetwory...

- Proszę sobie nie myśleć, że te jabłka to było przekupstwo za dobrą recenzję.

Absolutnie nie miałam tego na myśli. Chciałam tylko zapytać, czy te jabłonie to pana ucieczka od miasta i od pracy.

- Mam wspaniały, jeszcze przedwojenny dom i sad. To moje ukochane miejsce. Ale nie mam zbyt wiele czasu, by się nim cieszyć. Nawet jabłek dla Ani nie zrywałem sam.

Ale za to ma pan czas, by występować w Teatrze Radwanek, którego aktorzy to osoby niepełnosprawne.

- Tak, zagrałem tam kiedyś indora, ale były też i inne postaci. Zawsze staram się znaleźć chwilę czasu na pracę w teatrze Anny Dymnej, bo to się robi dla tych ludzi, daje im się radość. Ale mnie przynosi to ogromną satysfakcję, a to jest najważniejsze. Tu nie liczą się pieniądze, zapłatą po spektaklu są podziękowania za to, co się robi.

Mało kto wie, że swoją przygodę z teatrem zaczynał pan od sceny lalkowej. Nie tęskni pan za nią?

- Gdy odszedłem z teatru lalek, to moje życie zawodowe tak mocno wciągnęło mnie, że nie miałem nawet czasu zatęsknić za lalkami. Ale może ta tęsknota powróci, bo przecież wchodzę w taki wiek, w którym człowiek cofa się do przeszłości.

A czy fakt występu w teatrze lalkowym miał związek z pana plastycznym wykształceniem?

- Raczej nie. Po prostu musiałem iść do pracy i akurat dostałem się do teatru lalkowego jako plastyk. A że w szkole średniej zawsze mówiłem na akademiach wiersze, to gdy w teatrze była taka potrzeba zagrałem na scenie. Jeden raz, potem drugi. I w końcu przyjęli mnie na etat do Teatru Groteska.

A potem był krakowski Teatr STU...

- Tak, znalazłem się w grupie która wraz z Krzysztofem Jasińskim tworzyła Teatr STU. I teraz, po wielu latach "Kazaniem księdza Bernarda" powróciłem na tę scenę Znalazłam się w miejscu, w którym zaczynałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji