Artykuły

Niemoc Moritza Meistra

"Na szczytach panuje cisza" w reż. Krystiana Lupy Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Rafał Węgrzyniak w Odrze.

Protagonistami utworów Thomasa Bernharda, wystawionych dotąd przez Krystiana Lupę, byli - daremnie usiłujący stworzyć dzieło mające nadać sens ich egzystencji - dyletant ogarnięty naukową manią (Konrad z "Kalkwerku"), dwaj obłąkani filozofowie (tytułowa postać z "Immanuela Kanta" i Ludwik Wittgenstein z "Rodzeństwa") oraz niespełniony pisarz (Murau z "Wymazywania"). Podobny motyw przyciągnął uwagę Lupy w sztuce "Na szczytach panuje cisza", zrealizowanej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. W tym dramacie Bernharda z roku 1979 - w oryginale zatytułowanym "Uber allen Gipfeln ist Ruh", czyli "Nad wszystkimi szczytami jest spokój" - ukazany został bowiem sławny pisarz niemiecki Moritz Meister (Władysław Kowalski) w momencie ukończenia i pierwszej publicznej prezentacji tetralogii o profesorze Stieglitzu, swym alter ego, pomyślanej zaś jako podsumowanie całej twórczości i zarazem dziejów kultury europejskiej.

Meister mieszka z żoną Anną (Maja Komorowska) - która zrezygnowała dla niego z kariery pianistycznej - w domu położonym w Alpach niedaleko od Salzburga. Ów dom, wybudowany przez żydowską rodzinę, po 1938 roku został przejęty przez gminę, następnie zaś udostępniony pisarzowi. Meistrowie kontakt ze światem utrzymują na co dzień dzięki Pani Hercie, starej kobiecie z pobliskiej wsi prowadzącej im gospodarstwo, a także pochodzącemu z Bułgarii małomównemu listonoszowi. Smirnoff (Marcin Tyrol) przynosi im korespondencję oraz książki wysyłane przez czytelników z prośbą o autograf. Jednak w czasie trwania sztuki dom Meistrów odwiedzają ponadto Panna Werdenfels (Agnieszka Śnieżyńska), doktorantka z Heidelbergu, przygotowująca dysertację o aspektach formalnych tetralogii, Pan von Wagener (Andrzej Szeremeta), zamierzający opublikować esej o Meistrze we "Frankfurter Allgemeine Zeitung", a wreszcie Wydawca (Piotr Skiba.) pragnący otrzymać rękopis. W kulminacyjnej i zarazem końcowej odsłonie Meister odczytuje sześciu osobom fragment swej powieści. Lecz choć Wydawca po lekturze stwierdza: "No to mamy arcydzieło", utwór okazuje się nieporadnie napisany i złożony z wielu pogmatwanych wątków. Wywołuje konsternację słuchaczy - na scenie i na widowni. Kameralny dramat zainscenizował bowiem Lupa na dużej scenie, w umownej przestrzeni, sadzając publiczność blisko aktorów. Na scenie obrotowej umieścił kwadratowy podest przedzielony przezroczystą ścianą, wraz z kilkoma stylowymi meblami markującą taras, jadalnię, gabinet Meistra czy salon z fortepianem, na którym grywa jego żona. Przesuwanie dekoracji i ustawianie się aktorów na oczach widzów pozwala na rytmiczny montaż epizodów i jednoczesne rozbijanie iluzji. W głębi, na horyzoncie obramowanym zasłonami, widać płynące po niebie obłoki, świecące słońce i ośnieżone szczyty gór.

Moritza Meistra obdarzył Bernhard wieloma własnymi rysami, gdyż podobnie jak on, autor dramatu początkowo pisał wiersze, stworzył cykl autobiograficznych powieści, naśladował Johannesa Goethego, a nade wszystko odizolował się od środowisk intelektualnych i artystycznych, zamieszkując w 1965 roku we wsi Obernathal w alpejskiej gminie Ohlsdorf. Dramat "Na szczytach panuje cisza" służył więc obnażeniu pisarskiej megalomanii i celebrowania własnej wyjątkowości. Bernhard drwił także z zakłamania towarzyszącego kultowi literatury i sztuki. Lupa jednak wyraźnie stonował szyderczą czy wręcz nihilistyczną wymowę utworu austriackiego dramaturga. Dosadny komizm Bernharda zastąpił tym razem dyskretną ironią. Pamiętając o intencjach autora, bynajmniej nie usiłował dyskredytować Meistra jako podrzędnego literata pozbawionego mądrości i talentu. Natomiast ukazał go jako pisarza dotkniętego niemocą twórczą w rezultacie zdobytej sławy i pozycji, niezdolnego sprostać roli żyjącego klasyka w typie Thomasa Manna, jaką przyszło mu odgrywać na użytek środowiska literackiego i czytelników. W spektaklu - Meistrowie wprawdzie deklarują poczucie twórczego spełnienia i duchowej równowagi. Traktują protekcjonalnie swych gości, wracając nieustannie w konwersacji do odbytej podróży na Kretę i kwestionowania archeologicznych ustaleń Arthura Evansa. Onieśmielona doktorantka, zadając pytania pisarzowi i nagrywając oraz notując jego odpowiedzi, zachowuje się więc jak pilna, choć raczej ograniczona uczennica. Również dziennikarz nie ma odwagi się przyznać do luk w erudycji i w rezultacie utrzymuje, że czytał książkę znajdującą się w bibliotece Meistra - w istocie będącą tylko pudełkiem na słodycze. Lecz ciała Meistrów zdradzają trawiące ich zwątpienie, przygnębienie czy obawę przed porażką i demaskacją. W trakcie posiłku Anna przekonuje gości, że mąż jest pogodny, ale twarz Moritza wyraża wówczas apatię. Tuż przed lekturą Moritz przeżywa krótkotrwałe załamanie. Pada na podłogę, krzyczy i szlocha. Anna, stając się świadkiem owego kryzysu, natychmiast przywołuje męża do porządku. Sześćdziesięciotrzyletni Lupa podkreślił też starzenie się Meistra jako przyczynę zaniku inwencji. Siwowłosy pisarz w swetrze narzuconym na ramiona przypomina zresztą reżysera. Poza tym Moritz kurczowo chwyta się dłoni Wagenera, a Anna długo bawi się ręką Panny Werdenfels wykonującej jej zdjęcia, jakby oboje chcieli przejąć nieco energii od młodych ludzi, niczym Lupa czerpiący inspiracje od swoich uczniów.

Melancholia panująca w domu Meistrów jest zarazem przejawem ogólnego kryzysu kultury i odchodzenia w przeszłość pewnych jej form. Poplątanie się wątków powieści Meistra przypomina odrzucenie literatury opartej na snuciu historii w jednej z końcowych sekwencji adaptacji "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa. Nieco demoniczny Wagener w rozmowie z Anną o muzyce Ferenca Liszta i filozofii Sorena Kierkegaarda wyznaje enigmatycznie, że ma poczucie, iż wraz z innymi stara się oszukać apokalipsę. Gdy Wydawca omawia z Moritzem projekty kolejnych edycji klasycznych dzieł literatury europejskiej, na jego twarzy rysuje się znużenie i zmęczenie. Obcowanie z wielkimi utworami przestało być źródłem duchowej siły i dokonuje się mechanicznie, jak w epizodzie wspólnego muzykowania w inscenizacji trzeciej części "Lunatyków" Hermanna Brocha. Perspektywę Wielkiej Przemiany, zawsze obecnej w spektaklach Lupy, przywołują symboliczne motywy pojawiające się niekiedy na horyzoncie. Ukazują one półkoliste okno, nagiego mężczyznę sunącego na czworakach, skaczącego psa zmieniającego się w człowieka, a w końcu planety wirujące w przestrzeni kosmosu. Wydają się jednak nieistotnym ornamentem.

Wprawdzie trzygodzinne przedstawienie Lupy jest przejrzyście skonstruowane i ma precyzyjnie poprowadzone role, lecz nie wzbudza silniejszych emocji, jak niegdyś krakowski "Kalkwerk" i "Rodzeństwo", wrocławski "Immanuel Kant" oraz warszawskie "Wymazywanie". Postacie z "Na szczytach panuje cisza" nie podejmują bowiem desperackich bądź radykalnych działań, jak protagoniści tamtych utworów Bernharda. Meister w ujęciu Kowalskiego, pomimo mizantropii lub pedanterii, jest poczciwym człowiekiem, najchętniej oddającym sie hodowli pszczół. Klęska jego pisarskiego przedsięwzięcia nie stanowi zagrożenia dla spokojnej i dostatniej egzystencji. A niepokój Meistra, wywołany świadomością utraty zdolności podołania ogromnemu zamierzeniu, raczej w znikomym stopniu jest w stanie poruszyć widzów. Niespodziewanie, po ryzykownych przedsięwzięciach w rodzaju "Niedokończonego utworu na aktora (łączącego "Sztukę hiszpańską" Yasminy Rezy z "Mewą" Antona Czechowa) i "Zaratustra" (opartego na tekstach Friedricha Nietzschego i poświęconego mu dramatu Einara Schleefa), Lupa zrezygnował z przekraczania granic teatru czy aktorstwa. Jeśli pominąć właściwe mu rozwiązania scenograficzne i powszechnie stosowane projekcje filmowe, właściwie stworzył spektakl w powściągliwym stylu Erwina Axera, wcześniej wprowadzającego na polskie sceny "Święto Borysa", "Komedianta" i "U celu". Obie fazy polskiej recepcji teatralnej Bernharda łączy zresztą Maja Komorowska, która trzydzieści lat temu grała Dobrą w "Święcie Borysa", potem Matkę w "U celu" i Marię w "Wymazywaniu", a obecnie dominuje w "Na szczytach panuje cisza". Tworzy sugestywny portret ofiarnej, nieco zgorzkniałej, ale nadal silnej kobiety, która poświęciła się całkowicie mężowi i umiejętnie dba o jego interesy. Tej dobrodusznej interpretacji nie podważają nawet antysemickie uprzedzenia ujawniane przez Annę, bo stara się ona w trakcie pozornie poprawnej dysputy o Zagładzie wesprzeć pogląd męża, że Żydzi ją sprowokowali. Osobowość Komorowskiej, przeniknięta katolickim miłosierdziem, również sprawiła, że dramat Bernharda w warszawskim przedstawieniu w znacznym stopniu zatracił prowokacyjny czy destrukcyjny charakter.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji