Artykuły

Kanonizacja nosów

Po artystycznym wydarzeniu na ogólnopolską skalę i obyczajowym skandalu na miarę lokalną, jakimi okazała się ubiegłoroczna premiera Czerwonych nosów w Poznaniu, po sztukę Petera Barnesa sięgnął Teatr Ludowy. Niestety w Nowej Hucie zapanowała trzecia, nieco mniej pożądana jakość.

Chętnie grana w Europie angielska sztuka, którą dla polskiego teatru przetłumaczył Stanisław Barańczak, jest opowieścią o czasach wielkiej zarazy, jaka nawiedziła świat w połowie XIV wieku. Nikt nie potrafi tego dokładnie obliczyć, ale wyginęła wtedy co najmniej jedna trzecia ludzkości. Ludzie nie potrafili walczyć z dżumą, traktowali ją jako Bożą karę za grzechy, a nie widząc dla siebie żadnej nadziei, przyjmowali skrajne postawy wobec świata. Jedni uznali, że już wszystko jest bez sensu i łamali wszelkie przykazania współżycia społecznego, stając się pospolitymi złodziejami i bandytami, drudzy w poczuciu winy wstępowali w rzesze pokutników.

Była jeszcze inna droga — zabijanie strachu poprzez śmiech i zabawę. Tę drogę wybierają główni bohaterowie sztuki Barnesa. Są misjonarzami śmiechu, uciechy i użycia. Wierzą, że radość i niewymierzone przeciw drugiemu człowiekowi nawet najbardziej frywolne korzystanie z uroków życia może zbawić świat. Zakładają mieszany zakon, który na znak clownady nazywają czerwonymi nosami. Ich najpoważniejszą bronią stają się jarmarczne przedstawienia.

Zakon czerwonych nosów zdobywa poparcie papieża Klemensa VI i wielki mir wśród ludzi. Jego członkowie i zwolennicy nie potrafią znaleźć sobie miejsca wśród ludzi dopiero po tym, jak zaraza się kończy, a ludzie po takim doświadczeniu nie stają się lepsi.

Nie sama jednak fabuła ani znana w różnych wariantach w XX wieku nauka moralna decydują o mistrzostwie Barnesa. Sztuka wspaniale wykorzystuje efekt teatru w teatrze, daje niesamowite możliwości grającym złoczyńców, jąkałów, inwalidów, nietypowych duchownych i wszelkie inne wyraziste typy aktorom. Zderza świętość z frywolnością, żart z powagą nauki moralnej.

Niestety w inscenizacji przygotowanej przez Włodzimierza Nurkowskiego sztuka traci sporo ze swoich walorów. Momentom, w których akcja toczy się wartko, a ruch sceniczny jest dopracowany, towarzyszą długie chwile przestojów, w których grającym aktorom towarzyszy statyczna obecność ich partnerów. Pod koniec przedstawienia monologi-przesłania ciągną się już niemiłosiernie, a jest to prawdziwy problem w sytuacji, gdy spektakl trwa niemal cztery godziny. Zamiast śmiechu i fermentu intelektualnego nad sceną zapanowuje ogólna senność. Tak to się chyba dzieje, gdy żywy tekst teatralny reżyser potraktuje z nabożeństwem, na jakie zasługują pisma kanoniczne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji