Artykuły

Mój transfer

Reżyser Jan Klata przygotowuje we Wrocławiu dokumentalne przedstawienie o wypędzeniach "Transfer!". O swoim doświadczeniu utraty ojczyzny będą mówić ze sceny sami wypędzeni: Niemcy wysiedleni z ziem zachodnich i Polacy przesiedleni z Kresów Wschodnich. Z reżyserem i świadkami-wypędzonymi rozmawiali Roman Pawłowski i Tomasz Wysocki z Gazety Wyborczej.

Ideę spektaklu o powojennych przesiedleniach wymyśliła Krystyna Meissner, dyrektor Teatru Współczesnego. Polsko-niemiecka ekipa realizatorów pod kierunkiem reżysera Jana Klaty przez rok zbierała relacje świadków i uczestników wydarzeń sprzed pół wieku, kiedy w wyniku II wojny światowej przesiedlonych zostało wiele milionów mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej. Wybrano dziesięć osób, które wezmą udział w przedstawieniu. Ich autentyczne historie zostaną zderzone z teatralnym obrazem konferencji w Jałcie, na której Stalin, Churchill i Roosevelt zdecydowali o podziale Europy. Po raz pierwszy przedstawiamy szóstkę uczestników, którzy zgodzili się opowiedzieć historię swojego "Transferu".

Historia może oszaleć. Rozmowa z reżyserem Janem Klatą

Czy trudno było namówić uczestników projektu do podzielenia się swymi traumatycznymi wspomnieniami?

Nie, sami chcieli opowiadać. Na pierwszym spotkaniu jeden z polskich uczestników powiedział: "Ja panu powiem, dlaczego tu jestem i zgodziłem się pierwszy raz w życiu wystąpić na scenie. Bo my umieramy. A ja bym chciał, aby coś zostało z tego, co przeżyłem". Trudniejsze było zdobycie ich zaufania, część uczestników na początku podejrzliwie odnosiła się do idei spektaklu. Niemcy myśleli, że będziemy oskarżać pokolenie ich rodziców, Polacy, że będziemy ukrywać winę Niemców. Umówiliśmy się jednak, że każdy mówi ze sceny to, co chce powiedzieć, a my niczego nie cenzurujemy.

Nie obawia się Pan, że postawienie obok siebie na scenie wypędzonych Niemców z Dolnego Śląska czy Pomorza i przesiedlonych Polaków z Kresów zostanie odczytane jako próba narysowania symetrii między ich losami?

Nie, ponieważ jasno wskazujemy, kto ponosi odpowiedzialność za wojnę. W przedstawieniu usłyszymy słynne przemówienie Goebbelsa z hasłem "Chcecie wojny totalnej?", które podejmuje z entuzjazmem tłum. Przedstawimy również sceny z konferencji w Jałcie, na której zdecydowano o podziale powojennej Europy. Profesjonalni aktorzy zagrają Stalina, Roosevelta i Churchilla. Nie znaczy to, że będziemy poprawiać losy naszych uczestników według reguł poprawności politycznej czy naginać do jakiejś tezy. Nie jesteśmy cenzorami ani politykami. W Niemczech i w Polsce w różny sposób interpretuje się okres wypędzeń i to będzie widoczne w spektaklu.

W jaki sposób wybraliście uczestników?

Robili to nasi specjaliści od dokumentacji - Zbigniew Aleksy z polskiej strony i Ulrike Dittrich z niemieckiej. Szukaliśmy osób, które nie tylko miały dramatyczne przeżycia, ale potrafią o tym ciekawie opowiadać. Zaczęliśmy w lutym 2006 r., w sumie rozmawialiśmy z ok. 70 osobami, Polakami i Niemcami, z których wybraliśmy dziesięciu uczestników. Są wśród nich zarówno ludzie, którzy byli bezpośrednimi ofiarami wypędzeń, jak i ci, którzy urodzili się po wojnie, ale sytuacja wypędzenia wpłynęła na ich życie. Wielkim nieobecnym bohaterem przedstawienia będą Żydzi, o których tragedii mówią zarówno Niemcy, jak i Polacy.

Dlaczego zdecydował się Pan zderzyć relacje wypędzonych z konferencją w Jałcie, a nie na przykład z dojściem Hitlera do władzy w 1933 roku, od którego wszystko się zaczęło?

Bo w Jałcie przy stoliku przesuwano miliony ludzi z jednego końca kontynentu na drugi za pomocą trzech zapałek. Dla mnie strasznie ważne jest zderzenie realności ludzkich losów na dole i tej boskiej wszechwładzy na górze. Przecież oni nawet nie mieli porządnej mapy Polski, kiedy decydowali o granicach! Ktoś wyrwał mapkę z magazynu "Life" i to była cała dokumentacja. Churchill pokazał Stalinowi, jak proponuje przesunąć granice Polski, za pomocą trzech zapałek. Dlatego chcemy Jałtę przedstawić w konwencji groteskowej.

Temat wypędzeń stał się w ostatnich latach źródłem wielu politycznych napięć pomiędzy Polską a Niemcami.

Dlaczego chce Pan włączyć do tego teatr?

Nie chcemy, aby nasze przedstawienie służyło politycznej grze. Od początku założyliśmy, że nie będziemy współpracować z Centrum przeciw Wypędzeniom Eriki Steinbach. Nie możemy jednak milczeć, bo mam głębokie przekonanie, że wystarczy niekorzystny zbieg okoliczności i znowu będziemy w takiej Europie, w której ludzie nie podróżują za pomocą tanich linii, ale w bydlęcych wagonach. Mają pięć godzin na spakowanie dobytku i nie znają celu podróży. Tak było zaledwie kilka lat temu w Kosowie, w sercu Europy, tak jest w Czeczenii. Nie możemy w komforcie kontemplować końca historii. Nie ma czegoś takiego, historia może w każdej chwili oszaleć. Opowiadając o czasach, kiedy historia oszalała, w jakiś sposób szczepimy się przeciw tej chorobie. To będzie także przedstawienie dla pokolenia młodych Europejczyków, którzy "transferują" z jednego kraju do drugiego. Chcemy im pokazać, że to może spotkać także ich samych.

Jan Kruczkowski: Sześć świadectw

Z czasów okupacji Jan Kruczkowski, 77-letni emerytowany nauczyciel z Wałbrzycha, zachował sześć świadectw szkolnych w czterech językach. Wszystkie otrzymał w Męskiej Szkole Powszechnej w Czortkowie na Podolu, nad rumuńską granicą, gdzie się urodził w 1929 roku.

Pierwsze świadectwo jest po polsku, zaświadcza o ukończeniu trzech klas szkoły powszechnej, wydane jeszcze przed wojną.

Drugie świadectwo jest po polsku i ukraińsku. - Sowieci, którzy weszli do Czortkowa we wrześniu 1939 r., cofnęli mnie z powrotem do trzeciej klasy, bo twierdzili, że w polskiej szkole był niski poziom nauczania - opowiada Kruczkowski.

Klasę piątą i szóstą zaliczył po wejściu Niemców, trzecie świadectwo jest po polsku i niemiecku.

Betragen - zachowanie - sehr gut - bardzo dobrze,

Religion - religia - sehr gut - bardzo dobrze,

Polnische Sprache - polski - sehr gut - bardzo dobrze.

Na pieczęci napis: Generalgouvernement - Generalne Gubernatorstwo.

Po szóstej klasie uczeń Kruczkowski zapisał się na tajne nauczanie, gdzie skończył pierwszą gimnazjalną. Tu dostał swoje czwarte świadectwo, po polsku.

Kiedy w 1944 roku znów weszli Rosjanie, poszedł do siódmej klasy w szkole rosyjskiej z polskim językiem nauczania i dostał świadectwo numer pięć - po ukraińsku i po polsku.

Do ósmej klasy już nie poszedł, nadszedł rok 1945 i były ważniejsze sprawy. Miał 17 lat i dostał pracę w Urzędzie Repatriacyjnym. Zamiast do szkoły, chodził na rampę kolejową, pomagał przy organizacji wyjazdów. Pamięta płacz, kiedy pociąg ruszał ze stacji.

- My długo zwlekaliśmy z wyjazdem, po cichu liczyliśmy, że może Czortków wróci do Polski - mówi Kruczkowski.

Tymczasem w miasteczku było coraz więcej Rosjan. Organizowali zabawy, ale Polacy je bojkotowali. Z rozrywek pozostało tylko kino, w którym leciały same radzieckie filmy. "Tęcza" według powieści Wandy Wasilewskiej i komedia "Świat się śmieje". Ten ostatni film Kruczkowski widział siedem razy.

Czekali do marca 1946 r., wreszcie przedostatnim transportem wyjechali. Z ostatniego dnia Kruczkowski pamięta każdą minutę.

- Jeszcze leżał śnieg na polach, drzewa bezlistne. Podole, wie pan, to piękna kraina, ale wtedy wszystko wyglądało smutno. Kościół już był na głucho zamknięty, nie było się gdzie pomodlić, na cmentarz jeszcze polecieliśmy, pożegnać się z bliskimi i do pociągu.

Kruczkowskim przysługiwało pół wagonu, bo syn pracował w Urzędzie Repatriacyjnym. I tak się ledwo pomieścili z rzeczami. Osiedli na Opolszczyźnie w mieście, które za Niemca nazywało się Kreuzburg, a potem Kluczbork. Mieszkali u siostry, która wyjechała przed nimi i zajęła trzypokojowe mieszkanie.

Od Czortkowa dzieliły ich nie tylko setki kilometrów, ale i różnice cywilizacyjne. Miasto nie było zniszczone, tylko kilka wypalonych kamienic. Duże domy, oświetlone ulice, w mieszkaniach prąd, gaz i bieżąca woda. Nie mogli uwierzyć, że odkręcą kran i popłynie z niego woda.

W Kluczborku Kruczkowski poszedł do liceum. - Kiedy pokazałem dyrektorowi te moje okupacyjne świadectwa, złapał się za głowę: "Człowieku, tu wszędzie UB, schowaj to!". Ale mnie przyjął. Za wiele się w tych szkołach nie nauczyłem, wszystkiego po trochu - zdrastwuj, guten morgen. A tu francuski, łacina, matematyka na wysokim poziomie. Strasznie trudno było, ale nadrobiłem.

Szóste świadectwo Jana Kruczkowskiego jest po polsku. To świadectwo maturalne.

Do Czortkowa Kruczkowski wrócił pół wieku później.

- Chodziłem po mieście od rana do wieczora, a to jest to drzewo, to jest ten zaułek, tu był taki sklep, tu się bawiłem, tutaj okno wybiłem.

Najtrudniej było, kiedy poszedł zobaczyć swój dawny dom.

- Bałem się wejść, wychodzi właściciel mocno pijany, pyta, czego chcę. Bał się, że przyjechałem po swoje. Reagował dokładnie tak jak Polacy na Dolnym Śląsku, kiedy przyjeżdżają dawni niemieccy właściciele. Ale mój Boże, kto by chciał tam mieszkać, dom nadal nieskanalizowany, dalej ustęp na zewnątrz!

W przedstawieniu "Transfer!" Kruczkowski będzie opowiadać o wojnie widzianej oczami dziesięcioletniego dziecka. Jak bawił się drewnianymi karabinami, jak brat mu zrobił czołg zabawkę, jak wykopał ziemiankę. Ale i o tym, jak Rosjanie w 1944 roku powiesili w miasteczku upowca. Kruczkowski pamięta: samochód ciężarowy podjechał pod szubienicę, na pace skazany i czterech żołnierzy, założyli stryczek razem, żeby nie było jednego winnego, potem samochód ruszył.

- Był w bryczesach, bez butów, miał wysokie skarpetki, a na szyi tabliczkę, że dopuścił się zbrodni na narodzie polskim. A ja, przechodząc, tknąłem go dla zabawy i on zaczął się obracać.

Od kiedy zaczęła się praca nad przedstawieniem, Kruczkowski nie może o niczym innym myśleć. - Żona mi dzisiaj powiedziała: Janek, ty się uspokój, bo ja idę do kościoła i zamiast słuchać kazania, myślę o tym, co było przed 60 laty. W nocy to samo, budzę się i wszystko mi się przypomina.

Dlaczego warto wracać do przeszłości?

- Bo nikt za nas tego nie opowie. Trzeba pamiętać. Ale nie szukać winnych. Bo to tylko prowadzi do nienawiści. My na Kresach byliśmy narażeni na ciągłe napaści. Wychowaliśmy się w kulcie wojny, dla nas Rydz-Śmigły, marszałek Piłsudski to były kultowe osoby, tak samo Kmicic czy Skrzetuski. I w śpiewie, i w rozmowach, i w bajkach rodzice i starsze rodzeństwo przez cały czas nawiązywali do wojny. Chcąc nie chcąc, nasiąkliśmy tą atmosferą. Dzisiaj jest inaczej. Na Dolnym Śląsku coraz więcej Niemców: mieszkają, prowadzą sklepy, zakłady pracy, są napisy niemieckie. Nas to czasem boli, ale taka jest rzeczywistość. W końcu po to wstąpiliśmy do zjednoczonej Europy.

Angela Hubricht: Drewniany różaniec

Angela Hubricht jest drobną kobietą o czujnym spojrzeniu, z zawodu lekarzem pediatrą, mieszka w małym miasteczku kilkadziesiąt kilometrów od Berlina. Nie potrafi ukryć wzruszenia, kiedy mówi o przeszłości. - Tak naprawdę w tym przedstawieniu pierwszy raz publicznie tak dużo opowiadam o tym, co przeżyłam w 1945 i 1946 roku we Wrocławiu.

Po wojnie nie chciała wracać do wspomnień. Dlatego do Wrocławia pierwszy raz pojechała dopiero po 38 latach, w 1983 roku. Wcześniej nie chciała opowiadać również dlatego, że w Niemczech nikt nie chciał tego słuchać.

Kiedy w październiku 1944 roku pierwsze bomby spadły na Wrocław, dziesięcioletnia wówczas Angela mieszkała z rodzicami i dwiema siostrami przy Goethestrasse 39. - To była bardzo ładna, zielona dzielnica ze wspaniałymi kamienicami i willami. Goethestrasse, Kaiser Wilhelm Strasse, którą w pewnym momencie nazwano SA-Strasse, Steinstrasse, przy której stała moja szkoła - wylicza ulice na wrocławskich Krzykach. Dzisiaj to Wielka, Powstańców Śląskich, Kamienna.

Na początku 1945 roku naziści postanowili, że Wrocław będzie twierdzą. Jako Festung Breslau miał być szczególnie silnym punktem oporu wobec nadciągającej Armii Czerwonej. Ludność cywilna miała opuścić miasto. Jednak rodzina Angeli została. Jej ojciec był chirurgiem, zarządzał dużym szpitalem wojskowym na Krzykach. Jeszcze w styczniu przenieśli się tam, bo miał schrony.

W lutym Rosjanie są już na rogatkach Wrocławia, ale nie mogą sforsować linii kolejowej na południu miasta. To zaledwie kilkaset metrów od szpitala, gdzie schroniła się rodzina. Kilka dni później ojciec ginie podczas bombardowania. Angela pamięta jeszcze dźwięk nadlatującego rosyjskiego samolotu, który przypominał odgłos maszyny do szycia.

- Ostrzał miasta był tak silny, że nie mogłyśmy nawet wziąć udziału w pogrzebie - opowiada.

Którejś nocy wojsko przewozi wszystkich z lazaretu do schronu przy Fritz Geisler Strasse (dzisiaj: ul. Ładna). - Zapakowano nas do autobusu. Na jego masce siedział żołnierz i latarką oświetlał drogę. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Aby Rosjanie się nie zorientowali, że coś się dzieje niedaleko ich pozycji - wspomina Angela.

W pokoju na trzecim piętrze schronu spędziły prawie trzy miesiące. Hubricht: - Warunki były straszne, wszędzie leżeli ranni, trzeba było przełazić przez nosze, strasznie śmierdziało. Miałyśmy zaprzyjaźnionego księdza, który nas czasem stamtąd wyprowadzał do domu koło katedry albo do klasztoru po drugiej stronie Odry. Ale tam też nie było bezpiecznie.

Którejś nocy schron został zbombardowany, ledwo wydostały się na ulicę. Z matką błąkały się nocą mieście, które wyglądało jak morze płomieni. Musiały przebiegać przez ściany ognia. Rosjanie przez wielkie megafony przekonywali cywilów, żeby uciekli na Biskupin i Sępolno. Esesmani w odpowiedzi ostrzelali Sępolno z granatników. Wróciły do schronu.

Festung Breslau padła dopiero 8 maja, prawie tydzień po kapitulacji Berlina. Angela z matką i siostrami zajęły opuszczone mieszkanie w willi na Krzykach. Biedowały strasznie, jadły to, co znalazły na polach i w zdziczałych ogrodach. Przemieszkały w nim do marca 1946 roku, wtedy dostały nakaz wyjazdu. - Tyle przeszłyśmy, że było nam w zasadzie wszystko jedno, co będzie się z nami działo. Zapadłyśmy w rodzaj letargu - wy-znaje pani Angela.

Dojechały do małej miejscowości koło Düsseldorfu, skąd pochodziła matka. Nikt na nie specjalnie nie czekał, nikt nie interesował się, co przeżyły, nie oferował pomocy. Zajęły małe mieszkanie bez łazienki. Wkrótce potem Angela z siostrą zamieszkały w internacie prowadzonym przez zakonnice i były tam aż do matury.

Najpierw do Wrocławia przyjechała starsza siostra Angeli. Był rok 1978. Ich domu nie było, nie było cmentarza, gdzie pochowano dziadków, ojca, młodszą siostrę. W księdze parafialnej kościoła św. Macieja natknęła się tylko na wpis o śmierci ojca.

Z rodzinnych pamiątek została fotografia z 1943 roku, zegarek ojca, dwa pierścionki, obrączka, różaniec z drzewa różanego, który Angela dostała na komunię, i ubranko do chrztu, z którego korzystały po kolei. Nie wiadomo, jakim cudem zaplątało się w torbie matki.

Angela Hubricht: - Wrocław miałam w pamięci jako wielkie gruzowisko. Kiedy przyjechałam pierwszy raz po wojnie i pieszo szłam w stronę centrum, dotarłam do cmentarza żydowskiego. We fragmencie dawnej ulicy rozpoznałam swoją drogę do szkoły. Znalazłam szkołę, szpital, gdzie schroniliśmy się w czasie oblężenia. Naszego domu już nie ma, w tym miejscu jest skwer. Siadamy tam czasem sobie z siostrą.

Od tej pory Angela była we Wrocławiu osiem razy. Znalazła tu nowych znajomych, poznała wrocławian, którzy mają lwowskie korzenie.

Niedawno wybrała się do Lwowa. - Losy ludzi przesiedlonych są bardzo podobne. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak Niemcy obeszli się z Polakami, którzy w dodatku potworne rzeczy przeżyli w czasach stalinowskich. Chodziłam po Lwowie i myślałam o ludziach, którzy musieli opuścić tak wyjątkowe miejsce i zamieszkać w kompletnie zniszczonym Wrocławiu.

Ostatnio Angela rozmawiała o wojnie i wypędzeniach ze swymi sąsiadami. - Byli ciekawi, dlaczego tak często jeżdżę do Wrocławia, opowiedziałam im o spektaklu. A oni, że pod komunizmem w NRD też było ciężko. Jak to porównywać? W Niemczech jest podział na Wessi - zachodnich Niemców - i Ossi - wschodnich Niemców. Jeden drugiego

nie jest w stanie zrozumieć. A ja już na zawsze będę "Wossi", wschodnio-zachodnią Niemką.

Karolina Kozak: Niemiecki ślub

Karolina Kozak z Pieleszkowic koło Środy Śląskiej ma 80 lat. Dokładnie pamięta, co jej rodzina zostawiła w Żabińcach w Tarnopolskiem. Grób ojca, dom, solidne meble, niewykopane ziemniaki w polu, warzywa w ogrodzie, pies Bosy. Psów nie wolno było zabierać. Tak jak obrazów, które miały szklane szybki. Została Matka Boska Ostrobramska i Jezus w koronie cierniowej. Teraz by je zawinęli grubo w papier i zabrali. Wtedy mieli jednak nadzieję, że zaraz wrócą do siebie.

- Kiedy tylko weszli Niemcy, Ukraińcy zaczęli mordować Polaków. Potem przyszli Rosjanie, ale nic się nie zmieniło. Dwa kilometry od nas banderowcy zamordowali księdza. W szkole był kolega Fredzio Łuszczyński. Ukraińcy przyszli w nocy i zabili jego, jego matkę i małą siostrę. Na białej ścianie krwią napisali: "Marsz na Zachód" - opowiada.

W dzień był spokój, tylko w nocy, jak wyszło się przed dom, widać było łuny. Wokoło płonęły wioski. Ojciec Karoliny, przedwojenny społecznik, bardzo się bał, że ich Ukraińcy wymordują. Z ciągłej zgryzoty zachorował. Zmarł w kwietniu 1945 roku.

We wrześniu 19-letnia Karolina z matką i siostrą oraz wuj z żoną wsiedli do towarowego wagonu na stacji w Czortkowie, 18 kilometrów od Żabieńców. Do tego samego wagonu zapakowali jeszcze trzy inne rodziny z dobytkiem. - Ścisk był straszny. Oprócz ludzi i tobołów trzy krowy, dwa konie i prośna maciora w kojcu. Wszy nas dojadały, nie było jak się umyć. Nie było gdzie spać. Jak krowa się położyła, ciotka kładła się na tę krowę i spała...

Po tygodniu wysiedli we Wrocławiu. Kolejne pięć miesięcy tułali się między Katowicami a Wrocławiem. W lutym 1946 roku dowiedzieli się, że repatrianci z ich okolic zatrzymali się w Pieleszkowicach. Pojechali za nimi.

Karolina z rodziną zamieszkała w domu Hildegardy, Niemki, właścicielki sklepu. Hilda mieszkała z dwiema córkami i dwójką dzieci swojej siostry, która zaginęła gdzieś we Wrocławiu. Bardzo bała się Polaków. Kiedy przyszli z papierem z kwaterunku, długo nie chciała im otworzyć drzwi. Ostatecznie Niemka z dziećmi została w trzech pokojach na piętrze, natomiast Karolina z matką, siostrą i wujostwem w dwóch izbach na parterze domu. Potem dołączył do nich Wiesław, narzeczony Karoliny jeszcze z Żabieńców.

W kwietniu młodzi wzięli ślub. Karolina Kozak: - To był pierwszy polski ślub w okolicy. Pojechaliśmy do Wrocławia po garnitur i suknię, ale nas okradli. W końcu garnitur mama gdzieś załatwiła, a sukienkę uszyła mi Hilda ze swojego materiału. Długą suknię do ziemi, ze stójką. Jej siostrzenica Kieta welon naokoło ręcznie obhaftowała. Kilka dni szyła.

Ślubu udzielił niemiecki ksiądz. Zaprosili go na wesele, na którym był i polski oficer, i radziecki kapitan. - Hilda przestraszyła się tego Rosjanina. Uciekła. Ale inni Niemcy dobrze się bawili. Jedzenia nie było dużo, to za stół nie wchodzili. Tańczyli, bimbru sobie popili.

Zaraz po ślubie Niemka oddała młodym jeden pokój. Wiedziała, że będzie musiała wyjechać. Sprzedała towar ze sklepu. We wrześniu 1946 roku dostała nakaz wyjazdu.

Zanim wyjechała, przywiozła Karolinie młynek do maku. - Do tej pory go mamy. Wolała nam go dać, niż zostawić obcemu.

Hilda spakowała dobytek na ręczny wózek, bo nie wolno było wziąć furmanki. - Strasznie płakała i myśmy za nią płakali.

Polacy ciągle byli przekonani, że Niemcy wrócą, a oni będą mogli pojechać do siebie, na Kresy. Wuj miał jeszcze ze wschodu worek fasoli. Fasolę można sadzić przez kilka lat. Pierwszy rok wcale nie sadził. W kolejne też mówił: "Jak wrócim do domu, to co posadzim?". Aż fasola sczerniała i trzeba ją było wyrzucić.

- My tutaj domu nie remontowali 30 lat. Aż syn miał się żenić. Regały Niemki stały cały czas w magazynie, gdzie był jej sklep. Myślimy: "Wyrzucimy regały, przyjdzie Niemka, powie: Gdzie regały?". Hilda nigdy nie przyjechała. Tylko jej córka dwa lata temu się pojawiła. Teraz dużo Niemców przyjeżdża. Najbardziej przeżywają, że ich cmentarze są poniszczone. Kamieniarze granity powybierali, zostawili tylko piaskowce i kości w ziemi.

Karolina Kozak w Żabińcach była dwa razy. Pierwszy raz pojechała z matką, dziesięć lat po wojnie. Dom zajęli Łemkowie, też przesiedleńcy. - Mama chciała iść przespać się u siebie. Gospodyni nawet ją zapraszała. Mama poszła, ale nie spała. Powiedziała, że dom tworzy rodzina, a pusty dom to tylko mury.

Drugi raz była kilka lat temu. Na miejscu ich domu stoi już nowy. Uporządkowała tylko grób ojca. Więcej tam nie pojedzie. Ale myśleć nie przestaje. - Tam jest moja ojczyzna, tam mnie ciągnie. Zobacz pan, jaka to siła. Przeżyłam w Żabińcach ledwie 19 lat, a tu obchodziliśmy z mężem 60. rocznicę ślubu. Wierszyki ze szkoły pamiętam, piosenki, romanse, co kobiety śpiewały. Może przez to, że byliśmy młodzi, wydaje się, że tam wszystko było idealne.

Z dawnych Żabińców została tylko lista gospodarzy, którą kiedyś spisała. Ma ją odczytać w przedstawieniu "Transfer!" ze sceny. Od Chołodniuka do Ornatowskich.

Hanne-Lore Pretzsch: W imieniu milczących

Ma 71 lat. O wojennych przeżyciach swojej rodziny Hanne-Lore zaczęła opowiadać dopiero po rewolcie studenckiej 1968 roku. Przedtem o tych sprawach w domu się nie mówiło.

- W 1968 r. zmieniła się atmosfera w kraju, młodzi ludzie zaczęli rozliczać pokolenie rodziców odpowiedzialne za wojnę - mówi.

Wtedy Hanne-Lore miała 35 lat i dopiero zaczynała studia w Berlinie Zachodnim. Koleżanki i koledzy z roku byli od niej o 20 lat młodsi. Łatwiej im było rozmawiać z nią niż z rodzicami. Pytali, a Hanne-Lore opowiadała.

O tym, jak uciekli całą rodziną przed bombardowaniami z Berlina do dziadka, który miał gospodarstwo we wsi Slawno koło miasta Stolp, czyli dzisiejszego Słupska.

Jak jej rodzina nie zdążyła na "Gustloffa" - wielki statek, którym w styczniu 1945 r. tysiące niemieckich żołnierzy i cywilów usiłowało uciec z Gdyni do Kilonii. I jak dzięki temu uratowali życie - "Gustloff" został zatopiony przez rosyjską łódź podwodną.

Jak po wejściu Sowietów ludzie niszczyli flagi nazistowskie. Jak żal im było materiału, więc wycinali swastykę i ją palili, a resztę

zużywali na pościel, ubrania.

Jak do gospodarstwa jej dziadków w Sławnie przychodzili rosyjscy żołnierze. Jak w dzień pokazywali zdjęcia swoich dzieci, a wieczorem gwałcili kobiety. Jak matka szła do innego pokoju, bo nie chciała, żeby dzieci widziały, ale ciotka Dita zostawała przy nich. Jak żołnierze wołali: "Frau komm, Frau komm", zawsze z odbezpieczonym rewolwerem pod ręką.

Jak kobiety próbowały się oszpecić. Jak smarowały się łajnem, wyrywały zęby, wiązały chustki na głowach i nakładały długie, brudne sukienki, ale to nie pomagało.

Jak matka zaszła w ciążę z rosyjskim oficerem i pojechała z innymi kobietami do Berlina zrobić aborcję. Jak Hanne-Lore biegła za ciężarówką tak długo, że w końcu ją zabrała ze sobą.

Jak w Berlinie matka usłyszała od urzędniczki w lazarecie: "Powinna być pani dumna, to dziecko naszego wyzwoliciela!". I jak ciążę usunął potajemnie żydowski lekarz, chociaż to był już czwarty miesiąc.

Jak wracała na Pomorze, udając Polkę, w białej chustce na głowie. Jak matka bała się odezwać po niemiecku i tak długo stali przed piekarnią, aż ktoś wyszedł i wyniósł im chleb.

Jak po powrocie do domu w Sławnie zastali polskie małżeństwo przesiedlone ze Wschodu - Marię i Józefa. Jak Maria cały czas płakała, a Józef cały czas pił. Jak ich córka Wanda uczyła ją jeździć na rowerze.

Jak opuścili Sławno kolejnym transportem. Jak dziadek z żalu zachorował i umarł.

Na koniec opowiadała, jak w latach 50. przyszła wiadomość ze Związku Radzieckiego o śmierci ojca. Przywiózł ją pastor zwolniony z obozu jenieckiego na Syberii. "Pani mąż umarł z głodu" - powiedział matce.

Opowieści Hanne-Lore słuchali studenci z rodzin establishmentu i lewicowcy, którzy mieszkali w komunach. W którymś momencie zorientowała się, że zapraszają ją na prywatki tylko po to, aby opowiadała o wojnie. Chcieli słuchać, bo wojna była dla nich zjawiskiem niezrozumiałym. Chcieli słuchać także dlatego, że Hanne-Lore burzyła obowiązujący schemat: nic nie wiedzieliśmy, była wojna, wszystkiemu winny był Hitler.

- Nieprawda, że nie wiedzieliśmy, co robi Wehrmacht. Wujek Erich przyjechał do Sławna na przepustkę z frontu wschodniego i opowiedział, jak kazali im rozstrzeliwać ludność cywilną. Cała wioska później o tym szeptała.

- Nieprawda, że wszyscy wykonywali tylko rozkazy. Wujek Erich odmówił strzelania do cywili i wysłali go gdzie indziej. A więc można było powiedzieć: nie.

- Nieprawda, że ludzie nie byli winni. Każdy miał w domu zdjęcie Hitlera i "Mein Kampf". Chociaż nikt tego nie czytał i w tym był cały problem.

- Nieprawda, że nie wiedzieliśmy o Żydach. Sama widziałam, jak przez Stargard szły zaplombowane pociągi z kobietami i dziećmi. Pytałam później matkę: "Widziałaś?". A ona: "Nie, nic nie widziałam". A przecież Żydzi cały czas znikali, jeszcze jak byliśmy w Berlinie, właściciel kamienicy popełnił samobójstwo. Ale dorośli udawali, że nic nie widzą.

Pan Zygmunt też po wojnie nie był w Wysuczce, choć podróżował po Ukrainie. Ale deklaruje: - Wrocław jest moim miastem, jednak jak pojechałem do Lwowa, to poczułem się u siebie, czułem inne powietrze. Moja ojczyzna jest tam, natomiast dla syna i dla wnuków tu jest ojczyzna, bo tutaj się urodzili. Tak jak dla Niemców, którzy tu się urodzili, Wrocław to ich Heimat. Żadna siła tego nie zmieni.

Dlaczego wystąpi w "Transferze!"? Aby skłonić do myślenia tych, którzy karmią się fobiami. - W tym przedstawieniu biorą udział ludzie starzy, lada moment ich nie będzie. Zostawiamy ślad, przypominamy, co przeszliśmy. Pewnie, można się tego dowiedzieć z książek. Ale najlepszym źródłem w poznawaniu historii jest spotkanie z jej świadkiem.

Matthias Göritz: Heimat w walizce

Frankfurt nad Menem, czerwiec 2006 r. Na ulicach miasta euforia, wszędzie powiewają czarno-czerwono-żółte flagi. To feta po meczu reprezentacji Niemiec z Argentyną wygranym po rzutach karnych.

Nigdy dotąd młodzi Niemcy nie manifestowali tak wielkiego przywiązania do narodowych barw. Noblista Günter Grass, zapalony kibic, powie później, że entuzjazm drużyny udzielił się całemu narodowi. W tłumie nad brzegiem Menu jest inny pisarz, 36-letni Matthias Göritz z Frankfurtu. Cieszy się i śpiewa z innymi, ale nie trzyma w ręku flagi.

Wrocław, listopad 2006 r. Na scenie Teatru Współczesnego trwa próba do spektaklu "Transfer!". Matthias Göritz otwiera walizkę, z której po kolei wyjmuje przedmioty: ubranie, laptop, książki, rękawica do gry w baseball.

- Das ist meine Heimat (- To jest moja ojczyzna) - mówi do pustej widowni.

Z tą walizką Göritz objechał pół świata.

Najpierw była Moskwa, dokąd wyjechał na początku lat 90., bo chciał czytać Lermontowa w oryginale. Żeby się utrzymać, przez półtora roku uczył niemieckiego.

Przez następne półtora roku wykładał niemiecki w Paryżu i pisał książkę. Potem była Japonia, Maroko i przez trzy i pół roku Stany Zjednoczone.

Göritz: - Heimat jest słowem zatrutym przez historię. Łączy się z utratą, ale i z okrucieństwem wojny wywołanej przez Niemców.

Matthias Göritz należy do pokolenia Europejczyków, dla których życie w innym kraju nie jest problemem. Jeśli mu zaproponujesz, aby zamieszkał we Wrocławiu, poważnie się zastanowi. - Jesteśmy szczęśliwym społeczeństwem, możemy wybierać miejsce do życia i pracy. Wszystko zależy od tego, czy mamy coś do zaoferowania - mówi pisarz.

Ale jego dziadkowie, państwo Göritz, nie mieli wyboru. Kiedy pod koniec 1944 roku do ich domu pod Kłajpedą zbliżył się front, spakowali walizki i wyjechali z dwunastką dzieci. Ich droga do Niemiec wiodła przez Mazury i Pomorze.

Göritz: - Na jednym z postojów dom, w którym się schronili, został zbombardowany. Pod gruzami został ich dwuletni syn, rodzina wydobyła go dopiero po kilku dniach.

Ten chłopiec to był ojciec Matthiasa Göritza.

Göritz: - Nie jestem bezpośrednim świadkiem tamtych wydarzeń, urodziłem się 24 lata po wojnie. Wszystko, co wiem, pochodzi od mojego ojca, który z kolei powtarzał historie zasłyszane od jego rodziców, a moich dziadków. Ja nie mogłem ich zapytać, bo zmarli, zanim się urodziłem.

Jedynym realnym śladem tamtego zaginionego świata było kilka niewyraźnych fotografii. Na jednej była rzeka i porośnięty lasem brzeg.

- Mój ojciec nie pamiętał ani wojny, ani nazizmu, był wtedy dzieckiem. Ale wojna głęboko wpłynęła na jego życie, a poprzez niego na moje. Po tym, jak omal nie zginął zasypany w ruinach, pozostał mu uraz psychiczny i wada wymowy. Jąkał się. Postanowił to jednak przezwyciężyć i wybrał zawód najtrudniejszy dla jąkały - został politykiem. Powiodło mu się, wybrano go na burmistrza jednego z miast w północnych Niemczech.

Ojciec Göritza zawsze chciał być perfekcyjny. Jako syn wypędzonych chciał udowodnić, że jest dobry. Brał na siebie zbyt wiele. Jednocześnie musiał zmierzyć się z pokoleniem swoich rodziców. Musiał zadać im pytanie, gdzie wtedy byli. Bo że byli odpowiedzialni, od początku było jasne. Nie przeciwstawili się Hitlerowi wtedy, kiedy było trzeba.

Göritz: - Problem mojej generacji polega na tym, że nie mamy się przeciwko czemu buntować. Pokolenie naszych rodziców - pokolenie 1968 roku - jest zbyt perfekcyjne, zbyt moralne. Nie można być cały czas doskonałym.

Matthias Göritz napisał o tym powieść wydaną w zeszłym roku pod tytułem "Krótki sen Jacoba Vossa". Książka odniosła w Niemczech sukces, zdobyła kilka ważnych nagród i wywołała dyskusję o niemieckiej tożsamości. Akcja rozgrywa się w latach 80. w północnych Niemczech, bohaterem jest prezydent miasta, który rezygnuje z kariery politycznej, sprzedaje majątek i wyjeżdża na wieś prowadzić farmę drobiu. Tak jak ojciec Göritza jest uciekinierem ze Wschodu i pragnie zmazać winy ojców, pokazując, że jest dobry. Swoje przedsiębiorstwo opiera na wzorach

XIX-wiecznych angielskich socjalistów utopijnych, m.in. oddaje robotnikom udziały. Ale utopia pozostaje utopią - w finale bohater musi stawić czoła buntowi pracowników, a epidemia niszczy jego hodowlę.

Göritz: - Moje pokolenie jest jak sejsmograf, który odbiera echa odległego w czasie trzęsienia ziemi. Chodzi teraz o to, co zrobimy z tymi sygnałami. Czy będziemy ich słuchać z uwagą, aby w porę ustrzec się przed następnym kataklizmem, czy uznamy, że wszystko jest OK, bo nas to nie dotyczy. Według mnie trzeba wsłuchać się w przeszłość, dlatego zdecydowałem się na udział w "Transferze!". Jestem przecież pisarzem, a każdy pisarz jest świadkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji