Przypadki pewnego Robin Hooda
"Stosunki na szczycie" w reż. Jerzego Bończaka w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.
Politycy w rajtuzach, w tle kochanki i żony - łakomy to kąsek dla bulwarówek i publiki spragnionej chichotu. Danie serwują w Węgierce.
Sprawnie skrojona farsa Edwarda Taylora pod wiele mówiącym tytułem "Stosunki na szczycie" w reż. Jerzego Bończaka to pierwsza premiera w tym sezonie w Teatrze Dramatycznym. Sztandarowy przykład gatunku: spiętrzenie gagów i omyłek, komizm słowny i sytuacyjny w myśl zasady: my - widzowie - wiemy coś, czego nie wie bohater, jego miotanie się więc na scenie, by wydostać się z opresji, dostarcza dodatkowej uciechy.
Dobrze napisaną farsę można - jak to często bywa - łatwo zepsuć, a soczyste dialogi i krwiste postaci zamienić w drewniane. W Węgierce też miejscami to się zdarza, ale po nudnawym początku intryga rozkręca się błyskawicznie i zaczyna być śmiesznie. Aktorzy grają dość sprawnie, choć czasem niepotrzebnie wrzeszczą - i tak słychać ich doskonale, a poziom narastającej irytacji można przecież zaznaczyć innymi metodami.
Historia jest jak najbardziej na czasie: polityk Clive Parkridge (Andrzeja Beya-Zaborski) startuje w wyborach na stanowisko komisarza Unii. Przed nim tylko decydujące spotkanie z człowiekiem, który ma udzielić mu poparcia podczas jutrzejszych wyborów. Zanim jednak do spotkania dojdzie, nasz bohater, biedaczek, przeżyje piekło.
W dużym skrócie: uwięziony w pewnym felernym mieszkaniu, pozbawiony odzienia, przeżywa najazd żony (ostra Aleksandra Maj) i kochanki (trzeba ekwilibrystyki, by dwie panie w mieszkaniu się nie spotkały)... A spotkanie już za chwilę.
Wszystko to rodzi niezliczoną ilość komplikacji: balkony, które nie chcą się otworzyć, wybuchające piecyki, ginące fragmenty garderoby, dużo krzyku i bieganiny, a jakby przeciwności losu było mało - polityk łasy tylko na damskie wdzięki - musi zmierzyć się adoracją młodego pracownika ambasady (niezły Rafał Olszewski).
Nie sam jednak rejwach na scenie jest tu zabawny, a typy charakterologiczne i wielka polityka pokazana w krzywym zwierciadle. Rzecz zaczyna się w sposób pełen powagi: padają określenia - klub ONZ, bankiety, setki delegatów, nadwyżka mleka, życie między Bonn, Paryżem a Brukselą... A kończy groteskowo: w kretyńskich majtasach.
Nasz Clive: cóż to za figura! Jest w klubie odnowy moralnej, "ma istotny udział w walce z zalewem pornografii", tyle że jego tryb życia jest tegoż żywym zaprzeczeniem. Dla Bei-Zaborskiego, na co dzień aktora Białostockiego Teatru Lalek, zagranie takiej dwuznacznej postaci: hipokryty, cynika, a dla kochanki - Pucia - to bułka z masłem. Choć przyznam szczerze, że spodziewałam się czegoś więcej. Niemniej głupie miny Clive'a, błyskanie oczami, narastająca irytacja w jego wykonaniu - bywają zabawne. Beya umie się bawić własnym wizerunkiem, dodatkowym powodem do śmiechu jest tu zestawienie jego postaci w nobliwym stroju na salony... z jego brakiem (szczegółów nie zdradzimy, są zabawne).
Rafał Olszewski gra pomagiera Clive'a, pomagającego mu zwalczyć przeciwności losu i wykorzystujący je, by pokazać swoje nowe oblicze. Bywa zabawny, choć wątpliwości budzi fakt, czy takich kretynów jak ta postać - rzeczywiście zatrudniają w ambasadach. Jeśli tak, to chroń nas Boże.
Jak na tytuł farsy przystało, sporo tu świntuszenia, angielskich dowcipów (czy raczej dowcipasów), kuriozalnych scenek męsko-męskich (dwaj politycy udający robotników). Są i wątki polskie, którymi sypnął reżyser, dorzucając swoje trzy grosze do oryginału.
Reasumując: spektakl dostaliśmy dość sympatyczny. Z gatunku tych, co szybko wprowadzą widownię w stan rechotu i równie szybko dadzą o sobie zapomnieć. Jak to farsa.