Artykuły

Długa Droga. Czy w Moskwie powstanie studio teatralne wzorowane na Szajnie?

"Z tarczą lub na niej" - myśleli przed podróżą. Sukces i klęska w sztuce nie chodzą, jak wiadomo, utartymi drogami. Teatr "Studio" wrócił właśnie z dwutygodniowego tournée po Związku Radzieckim. Na lotnisku wita ich Jerzy Grzegorzewski, którego obowiązki wezwały wcześniej do kraju, rodzina, przyjaciele. Za graniczną szybą znane twarze.

Wrażenia na gorąco

Teresa Budzisz-Krzyżanowska: - To mój pierwszy kontakt z radziecką publicznością. Nie byłam świadkiem aplauzu, jaki zgotowano spektaklom Józefa Szajny, nawet nam trudno było dostać się na widownię, ale "Opera za trzy grosze", w której gram, spotkała się z gorącym przyjęciem. Tam teatr wciąż traktuje się jak świątynię sztuki, więc i nas przyjęto niezwykle uroczyście.

Wiesława Niemyska: - Cześć, jak się macie, nareszcie w domu. Tyle jest do opowiadania, że jednym zdaniem się nie da, chyba że jakiś banał. Artystycznie było cudownie. Wpadnijcie jutro, pogadamy.

Stanisław Brudny: - Szajna! Musi go pani koniecznie znaleźć, to był jego wielki sukces. Naprawdę był nieprawdopodobnie szczery entuzjazm publiczności i środowiska. Po raz pierwszy czujemy się w pełni usatysfakcjonowani.

Irena Jun: - Nie tylko o Moskwie trzeba mówić, ale i Erewaniu. Tam z takim zjawiskiem jak teatr Szajny chyba się jeszcze nie spotkano, a jednak przyjmowano nas niezwykle spontanicznie.

Dyrektor Centrum Sztuki "Studio" Waldemar Dąbrowski: - Przeszło nasze oczekiwania zainteresowanie teatrem "Studio", Józefem Szajną, Jerzym Grzegorzewskim. Wzruszali ci wszyscy, którzy w metro zaczepiali nas, pytając o bilety, nie mając innych szans ich zdobycia. Coś takiego spotyka się rzadko. Ale czy pani widziała się już z Szajną? Właśnie wyszedł.

Józef Szajna: - Trudno mi mówić o sukcesie, bo cokolwiek bym powiedział, byłoby to samochwalstwo. Oceny pozostawiam recenzentom. Odbyłem maraton.

Dwa przedstawienia i wielka wystawa plastyczna: 800 m kwadratowych. Szajna we wszystkich postaciach.

W Moskwie

W sali w jednym z najsłynniejszych miejsc w "Teatrze na Tagance", w sali przesiąkniętej duchem twórczym Lubimowa, Wysockiego i jeszcze wielu innych znanych artystów. Być może, iż genius loci sprawił, że przeszli tu chwile szczególne.

8 maja, godzina 19 czasu moskiewskiego. W programie "Dante" Józefa Szajny.

Sala na, tysiąc miejsc pęka w szwach już na pół godziny przed rozpoczęciem spektaklu. Dostawki przy dostawkach, nad nimi zajęte już miejsca stojące.

Tuż przed przedstawieniem ktoś przywołuje dyr. Waldemara Dąbrowskiego. Za kulisami oczekuje go starszy pan, dość kategorycznie żądający spotkania. Przedstawia się jako kombatant, były oficer wojska polskiego i armii radzieckiej. Fakt przyjazdu polskiego teatru wzbudził w nim pragnienie obejrzenia spektaklu, prosi o bilety, ale dyr. Dąbrowski może mu jedynie zaoferować wprowadzenie od strony kulis. Starszy pan jest uszczęśliwiony, z zakamarków kieszeni wyciąga tabliczkę czekolady i w podzięce wciska dyrektorowi.

- To spotkanie różnych generacji ludzi o różnej psychice i różnych doświadczeniach, tak autentyczne i wzruszające, było jednym z wielu zapamiętanych, przeżytych. - Dyrektor Dąbrowski jest przekonany, że kombatant z najwyższą uwagą śledził aktorskie gesty-symbole szajnowskiego teatru; nam znane od 15 lat, tam przyjmowane z najwyższym zdumieniem, a potem z zachwytem. W parą dni później w "Radzieckiej Kulturze" recenzent napisał: "...Teraz tylko można, ubolewać, że sam Szajna i jego teatr nie przyjechali do nas 10 lat temu, kiedy imię tego znanego, wspaniałego artysty i literata, który w młodości przeżył Oświęcim, stało się legendarne. Ale nie rozdrapujmy przeszłości, jeśli nawet nam żal, zajmijmy się przyszłością. Mówiąc szczerze jest znacznie prościej wskazać jednego czy drugiego urzędnika kultury, na którym ciąży osobista odpowiedzialność za niezapraszanie tego albo innego, teatru z zagranicy. Bywało tak 10-15 lat temu. Rzecz przecież nie w politycznej koniunkturze, chociaż ona odgrywała i teraz odgrywa niemałą rolę. Nie chodzi też o komercyjną stronę sprawy, chociaż i ona zajmuje ważne miejsce w kontaktach kulturalnych. Ale o dominację takiej koncepcji estetycznej, która przesądzała o pojawianiu się na naszych scenach i ekranach drugo-, trzeciorzędnego zagranicznego "realizmu", płaskiego naśladownictwa, rzeczywistości, zamiast dzieł prawdziwie utalentowanych twórców. Teatr Szajny to jedyny w swoim rodzaju zespół, który wyraża twórcze niepokoje swego lidera. Jego odmienność od innych przez długie lata przeszkadzała w spotkaniu z radzieckimi widzami.

"Dante"

przedstawienie zaczyna się już w kuluarach, gdzie nieruchome postaci Charona - Antoni Pszoniak i Cerbera - Jacek Jarosz, tkwią na mistycznej drabinie, wiodącej do nieba. Jakże inne niż w Warszawie budziła ta scena zainteresowanie wśród moskiewskiej publiczności. Zblazowani warszawiacy mijają aktorów obojętnie. Tylko czasem ktoś rozwydrzony uszczypnie czy dotknie papierosem ręki aktora, żeby sprawdzić jego reakcję. W Moskwie widzowie reagowali okrzykami "brawo", klaskali.

Gdy na scenie rozgrywa się walka dobrego ze złem, kiedy wraz z bohaterem widzowie przebywają wszystkie kręgi piekła, na widowni zalega cisza, a kiedy aktorzy w symbolicznym geście pojednania zmazania win podają widzom wodę do obmycia rąk, nie jest to już tylko gest teatralny, nabiera głębszej politycznej wymowy. Bo jeśli nawet większość ludzi przyjmowała ten gest entuzjastycznie, to przecież zdarzali się na widowni i tacy, którzy ostentacyjnie zakładali ręce, odmawiając uczestniczenia w tym rytuale. Kim byli? Może owymi urzędnikami od kultury, o których pisał recenzent? Któż wie?

"Dante" zachwycił nowym sposobem ekspresji. Jak mówi dyrektor Dąbrowski: - Wyższym stopniem swobody w wyrażaniu najintymniejszych uczuć. Józef Szajna zaś powiada: - Mam do wyboru albo myśleć, że przedstawienia, które robiłem kiedyś, przez swoje nowe życie mnie postarzają, albo odmładzają. Po tak długiej drodze, jaką przebyły do radzieckiego widza, wolę myśleć - znów premiera.

O wyborze

nieautorskiego przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego "Opera za trzy grosze" mówi się jako o błędzie. Może powinna pojechać "Pułapka" albo "Powolne ciemnienie malowideł" to kwestia do dyskusji. Mimo że wobec "awangardowości" Szajny w kraju, gdzie sztuki Bertolda Brechta są dobrze znane, "Opera" mogła się wydać przedstawieniem konwencjonalnym, to jednak recenzent "Radzieckiej Kultury" dostrzegł wszystko to, co najlepsze w inscenizacji Grzegorzewskiego: "Jeśli Szajnę można, nazwać teatralnym monumentalistą to Jerzego Grzegorzewskiego raczej grafikiem (jak wielu reżyserów w Polsce, jest on zresztą nie tylko reżyserem, ale i plastykiem z wykształcenia). "Opera za trzy grosze", wyreżyserowana przez Jerzego Grzegorzewskiego, w pełni to potwierdza. Szary bez kolorów świat brechtowskiego Londynu ze stemplem martwoty. Tu wyprawiają bal smutek, tęsknota i obojętność. Tu jest piekło powszedniości, obmierzłości i beznadziejnej egzystencji, z których nie można się wyrwać ani poprzez miłosne namiętności, ani kryminalne przygody, ani teatralną grę, którą parodiuje w spektaklu Grzegorzewski... Jednak reżyser wymyślił wraz ze scenografką Barbarą Hanicką wcale nie smutny spektakl - błyszcząca elegancja zespołu aktorskiego: Piotra Fronczewskiego, Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Marka Walczewskiego i Małgorzaty Niemirskiej, subtelna ironia i artystyczny polot, mimo pewnej wewnętrznej oszczędności środków wyrazu. Umiejętność rozwinięcia najistotniejszych myśli i reżyserskie poszukiwania są dostrzegalne dla każdego, kto umie cenić dobrą robotą. Przy tym, w założeniu antyromantycznym spektaklu Grzegorzewskiego dźwięczy mocno liryczna nuta. Dzieje się tak np. kiedy Teresa Budzisz-Krzyżanowska wykonuje song o piratce Jenny i wtedy wszyscy wszyscy mieszkańcy tego śmiertelnie smutnego świata zdają się pragnąć, żeby uleciał on do wszystkich diabłów. Antyromantyczna "Opera za trzy grosze" Grzegorzewskiego powstała z wyższej potrzeby romantyzmu. W tej potrzebie wiary w człowieka i jego twórcze możliwości oraz rozum, wyraża się jedność tak różnych w swoich artystycznych pasjach i życiowym doświadczeniem reżyserów, dziś reprezentujących teatr "Studio" współczesny teatr polski" - kończy M. Szwydko.

Ale opowieść o tym, jak Teatr "Studio" ze swymi propozycjami trafił w oczekiwania radzieckich widzów nie byłaby pełna, gdyby nie wspomnieć o "Replice" Józefa Szajny, granej 11 i 12 maja w Moskwie oraz otwartej w Centralnym Domu Artysty na Wale Krymskim wystawie jego prac plastycznych. Ci, którzy znali "Replikę", znaleźli na wystawie pierwowzory kukieł - teatralnych rekwizytów, ci, którzy szajnowskiego przedstawienia nie widzieli, odkrywali świat jego plastycznej wyobraźni i idei towarzyszącej mu przez całe życie.

- Zapraszam was w mój świat ciszy - powiedział Józef Szajna na konferencji prasowej poświęconej otwartej właśnie wystawie.

"Oglądając każde z dzieł Szajny - pisała 9 maja w "Radzieckiej Kulturze" Irina Pirogowa - odkrywamy, że można tworzyć sztukę w reżyserii i scenografii, bowiem wiele jego prac w ciągu 30 lat stało się już klasyką. Artysta reżyseruje swoją twórczość; organizując przestrzeń swoich kompozycji tak, żeby każda rzecz miała swoje samodzielne miejsce, grała swoją szczególną rolę, służyła wyrażeniu ogólnej idei wystawy - głośnego protestu przeciw faszyzmowi i każdej innej agresji, skierowanej przeciw niewinnym ofiarom. Wprowadzając zwiedzających w swój świat milczenia, Szajna chce, żeby widzowie usłyszeli wołanie o pomoc bijące z jego obrazów".

O ziemi

zawsze będą pamiętać aktorzy Teatru "Studio", kiedy przyjdzie im wspominać moskiewskie przedstawienie "Repliki". Bo z ziemią najpierw były same kłopoty. Jak wiadomo, jest ona nieodłącznym składnikiem przedstawienia. W niej, na wielkim wysypisku, toczy się, cała akcja. Warszawskiego torfu nie można było przewieźć przez granicę ze względów sanitarnych, wiec kiedy przyszedł dzień przedstawienia, przywieziono ziemię z okolicznych trawników. Niestety, pełną szkła i kamieni. Grać w niej było nie sposób. Wybuchło więc na próbie zamieszanie i wtedy towarzyszące Szajnie grono wielbicieli rzuciło się wybierać z ziemi skorupy. Na szczęście, znalazła się w końcu też jakaś siatka. Ziemię przesiano. Wieczorem mogła zagrać jedną ze swoich największych ról. Kiedy Józef Wieczorek, zgodnie ze scenariuszem, symbolicznym gestem zacisnął grudkę ziemi w dłoni siedzącej na widowni kobiety, poczuł dwie ręce, zaciskające się na jego dłoniach.

- To było dziwne uczucie, rodzaj transu, bałem się, że z tych zjednoczonych ze mną rak już się nie wyzwolę; z trudem przerwałem to misterium. Wróciłem na naszą kupę śmieci, żeby znaleźć w niej dwie ręce - rekwizyty, i jakby w zastępstwie kobiecych rąk do końca już z nimi grać.

Irena Jun bała się, jak inni, że w tej wielkiej sali (zwykle widownia "Repliki" nie przekracza 400 osób), ani zapach ziemi, ani obecność ich ciał nie zostanie odczuta, że ich ludzkie upodlenie, niedotykalne nie zrobi wrażenia. Ale kiedy zaczęli grać, zapadła "miortwaja tiszyna", a po spektaklu wybuch entuzjazmu i podziękowania, podziękowania.

Tak było przyjmowane szajnowskie rozliczenie z czasem wojny przez młode i starsze pokolenie, które przeżyło swój strach, własne upokorzenia i bezsilność.

Na ostatnim przedstawieniu "Repliki", na widowni - jak zwykle przepełnionej - zasiadał wśród widzów Wasilij Zacharow minister Kultury Związku Radzieckiego. Po kilku dniach, w czasie sesji Narodowej Rady Kultury, udało mi się zapytać przebywającego z wizytą w Polsce ministra o wrażenia z moskiewskiego wieczoru.

- Przeżyłem ten spektakl razem z widzami, aktorami i Szajną. To przedstawienie różni się od wielu spektakli granych w Moskwie pod względem zarówno estetycznym, jak i treściowym, ale przyjęte było wspaniale. Nasza nowa koncepcja kultury zmierza do zróżnicowania teatrów. Na tej fali teatr Szajny musiał zarobić wrażenie. W ostatnim roku otwarto w Moskwie 10 nowych studiów teatralnych; myślę, że po wizycie Teatru "Studio" z Warszawy powstanie jedenaste, wzorowane na Szajnie.

Po moskiewskich sukcesach Erewan powitał aktorów ciepłym słońcem i iście południową serdecznością. Można mówić o niej w nieskończoność, ale przecież są zdarzenia, o których nie sposób zapomnieć - jak choćby o pewnym spotkaniu w górach Armenii. Po pierwszym przedstawieniu "Dantego" aktorzy pojechali obejrzeć stary klasztor, gdzie owego dnia trwały uroczystości religijne. W nabożeństwie uczestniczył chór. Kiedy nabożeństwo się skończyło, dyrygent chóru odwrócił się i podszedł do Tomasza Marzeckiego (Dante) i zaczął mu dziękować. Powiedział:

- Te dwie godziny w teatrze dały mi więcej niż dziesięć lat studiów, teraz wiem, co i jak mam robić, gdzie szukać miejsca w sztuce.

(dokładna data publikacji nieznana)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji