Artykuły

„Fanszen”

Do wsi Długi Łuk dotarła rewolucja. Wieś mieści się w Chinach, na końcu zabitego dechami świata. Chłopi wybrali przywódców, rozprawili się z krwiopijcami, podzielili między siebie spłachetki ziemi, tudzież ruchomy dobytek bogaczy: ktoś dostał trochę mąki, komuś przypadły po byłym gnębicielu gacie, pewna kobieta, najbiedniejsza z biednych, zafasowała kołdrę. Przez ową kołdrę w biedaczce zakiełkował tak wielki entuzjazm dla idei, że wkrótce została działaczka partii komunistycznej oraz przewodnicząca ligi kobiet. Inni także awansowali, i wtedy bez żenady sobie przydzielali najwięcej dóbr. Aż tu pewnego dnia do Długiego Łuku zjechała komisja, by zrobić porządki: aroganci władzy, złodzieje mienia publicznego zostali odstawieni ciupasem — do więzienia. Wioska odetchnęła atmosferą czystości. Nie na długo, ponieważ członkowie komisji niezbyt biegli w interpretacji doktryny, nie pomyśleli o tym, że żadnej władzy — ani boskiej, ani ludowej — nie wolno ośmieszać Błąd szybko naprawiono, a wypuszczeni na wolność przywódcy wsiowi spokojnie zaczęli się odgrywać na miłośnikach sprawiedliwości. Z reformą rolną też nie udało się… Uff!

Waldemar Śmigasiewicz, po raz pierwszy wystawił Fanszena Dawida Hare ubiegłej wiosny, jako dyplom studentów IV roku krakowskiej Szkoły Teatralnej. Przedstawienie podobało się. Surowe, prościutkie dekoracje Macieja Preyera, wpisane w maleńką scenkę przy ulicy Warszawskiej, miały zgrzebny wdzięk i dobrze korespondowały ze świeżym, trochę naiwnym aktorstwem zespołu. Sztuka była krótka, ostra zwarta. Toteż z niejakim zaskoczeniem oglądałam powtórkę z Fanszena w Teatrze Ludowym — nużące, nieciekawe przedstawienie. Co się stało? Czyżby wszystkiemu winni byli aktorzy? Nie, to byłoby zbyt proste.

Żyjemy w czasach płynności nastrojów, braku kryteriów Tematyka, która jeszcze kilka miesięcy temu przykuwała uwagę, a kilka lat wcześniej poderwałaby publiczność do ostentacyjnych wiwatów — dziś irytuje. Mam wrażenie, że i w Waldemarze Śmigasiewiczu wypaliły się emocje towarzyszące poprzedniej realizacji. Przedstawienie wyraźnie straciło ostry, plakatowy rytm. Zwłaszcza pierwszy akt jest rozwlekły. Dekoracje przeniesione z małej sceny na dużą zostały pozbawione właściwych proporcji, a przez to wdzięku. Są nieporadne, przypuszczam, że aktorom niewygodnie w nich grać. W gruncie rzeczy jednak nie to jest istotnym mankamentem spektaklu — ale anachroniczność jego tematyki, odpowiedź na pytanie: — Co dzieje się z ideałami rewolucji, gdy dostaną się w ręce ciemnych, nie przygotowanych mas…

Wszystko jest jasne. Przedstawienie służące przekonywaniu z góry przekonanych traci wszelki sens. Jest równoznaczne z opowiadaniem dowcipów z brodą po pięty, których wszyscy mają po dziurki w nosie. Nikt mnie nie przekona, że smutne, zdarte na dziesiątkach kabaretowych parkietów hasło „pomożecie” — jest ciętą polityczną aluzją. Jestem absolutnie pewna, że od wymawiania słów „weryfikacja” i „samokrytyka” można dostać pryszczy na języku… Teatr polityczny, aluzyjny nie ma najmniejszego sensu w czasach, kiedy w byle gazecie czyta się teksty, po których co wrażliwszym stają włosy dęba na głowie. Fanszena można pokazywać na Antylach. Tam ludzi rozweseliłby przynajmniej! W tej części Europy jest to czynność przypominająca nakłuwanie dużego batona maleńką szpileczką. Stwarza złudzenie aktywności.

Teatr polityczny to teatr chwili, łapanego na gorąco nastroju. Beaumarchais miał to szczęście: Ludwik XVI, gdy przeczytał Wesele Figara, podejmując decyzję zatrzymania utworu, powiedział: „By uniknąć niebezpiecznych konsekwencji tej sztuki należałoby zburzyć Bastylię. Autor kpi ze wszystkiego, co w naszym ustroju winno być otoczone szacunkiem”. Komedii nie wystawiono, ale Beaumarchais i tak sobie poradził: czytał Figara w najprzedniejszych salonach Francji, a sława zakazanego owocu rosła z dnia na dzień, gruntując — jak twierdzą kronikarze epoki — klimat przyszłej rewolucji. Ciekawe, czy już wtedy funkcjonowało określenie „drugi obieg”? Niewiele rzeczy tak drażni, jak powtarzalność historii. Nasze lata siedemdziesiąte… Wiele przedstawień z tamtego okresu nosiło znamiona teatru politycznego, bez względu na to, czy używały szekspirowskiego, czy współczesnego tekstu. Taki był klimat. Nie na salach obrad plenarnych, a na scenie odbywały się niebezpieczne Polaków rozmowy. Teatr odkłamywał rzeczywistość. Był wysepką nadziei. I wtedy to wszystko miało sens.

W późnych latach osiemdziesiątych nie ma społecznego przyzwolenia na uprawianie teatru politycznego, ale jaki wobec tego teatr powinien być? Ba! — gdybyż to wiedzieć — jaki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji