Chciałem zostać gwiazdą rocka
- Bardzo mi dobrze w Kwadracie. A teraz są takie czasy, że ciężko zrezygnować z teatru, zwłaszcza jak się ma stały angaż i dużo gra. Nigdy przecież nie wiadomo, jak byłoby w nowym miejscu. Owszem, przechodzi mi przez głowę myśl, że chciałbym spróbować sił w innym repertuarze, bo tęsknię za rolami dramatycznymi - mówi PAWEŁ MAŁASZYŃSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.
W wywiadach mówi pan, że aktorstwo było spełnieniem marzeń z dzieciństwa, ale zdawał pan na studia prawnicze. To kim pan w końcu chciał zostać?
- Aktorem, ale nie miałem odwagi, żeby stanąć przed komisją i ładnie powiedzieć wierszyk albo zaśpiewać piosenkę. Nie brałem udziału w szkolnych akademiach, bo strasznie się wstydziłem publicznych wystąpień. Jednocześnie jako mały chłopiec marzyłem, żeby stać się dzielnym, twardym facetem z pistoletem albo z mieczem w ręku, którego będą podziwiać widzowie. Ale nigdy nie brałem aktorstwa na poważnie. Po maturze nie bardzo wiedziałem, co mam dalej robić, i zdałem na prawo, trochę za namową rodziców. Już po pół roku stwierdziłem, że to nie dla mnie i muszę zacząć robić ze swoim życiem coś sensownego, czyli walczyć o swoje marzenia o aktorstwie. W teatrze zakochałem się dopiero w szkole teatralnej, na II roku, kiedy realizowaliśmy z panią profesor Bożeną Baranowską "Ścisły nadzór" Geneta.
Jest pan w warszawskim Kwadracie trzeci sezon. Nie myśli pan o zmianie teatru?
- Bardzo mi tu dobrze. A teraz są takie czasy, że ciężko zrezygnować z teatru - zwłaszcza jak się ma stały angaż i dużo gra. Nigdy przecież nie wiadomo, jak byłoby w nowym miejscu. Tutaj też nie mogę być niczego pewnym, ale na razie nie narzekam. Owszem, przechodzi mi przez głowę myśl, że chciałbym spróbować sił w innym repertuarze, bo tęsknię za rolami dramatycznymi. Otrzymałem nawet kilka takich propozycji z bardzo dobrych teatrów, niestety kolidowało to z terminami zdjęć w filmach.
To może za dużo pan przyjmuje filmowych ofert?
- Tak naprawdę, to gram bardzo mało. Akurat teraz dostałem propozycje, z których trudno byłoby mi zrezygnować, np. u Andrzeja Wajdy w "Post mortem". To mała, ale ważna rola. Podjąłem się kontynuacji "Oficera", ale tam też nie ma mnie zbyt wiele. Oprócz tego kończę "Magdę M.", "Świadka koronnego" i wracam do "Twierdzy szyfrów" w reżyserii Adka Drabińskiego. Akurat wszystko zbiegło się w czasie...
Nie ma pan przesytu pracą?
- Ostatnio zacząłem się nad tym zastanawiać i postanowiłem, że zrobię sobie po nowym roku krótką przerwę. Mam jednak świadomość, że wcale nie biorę wszystkiego jak leci - role, które przyjmuję, bardzo się od siebie różnią. Ale można oczywiście mieć lekki misz-masz, kiedy przechodzi się z postaci w postać z dnia na dzień...
Co pana pociąga w tym zawodzie?
- Możliwość transformacji. To, że mogę stać się kimś, kim nie byłem albo nigdy nie będę. Być w miejscach, których inaczej bym nie zobaczył. To wielka przygoda. Oczywiście, po skończeniu szkoły nauczyłem się, że jest to także bardzo ciężka praca i trzeba walczyć o siebie. A przede wszystkim trzymać się swoich zasad. Normalności. Równowagę daje mi rodzina. Wychowałem się w zwykłym blokowisku w Białymstoku. Nigdy nie myślałem, że chcę zrobić tzw. karierę. Wierzyłem i wierzę w przeznaczenie, los. Już dużym sukcesem było dla mnie dostanie angażu w warszawskim teatrze. Wiedziałem, że jeśli go dostanę, będzie mi łatwiej realizować marzenia względem telewizji i filmu. Do szkoły teatralnej trafiłem bardzo zielony. Wyobrażałem to sobie identycznie jak pewien znany aktor, który kiedyś o tym opowiadał - że wejdę na scenę, powiem wiersz, będzie czerwony dywan, kwiaty i zdjęcia. A wcale tak nie jest.
A jak jest?
- Ciężko. W tym zawodzie najtrudniejsze jest podejmowanie decyzji, które mogą zadecydować o dalszym być lub nie być. Od początku staram się skrupulatnie wybierać role, czego nauczył mnie Michał Kwieciński, reżyser "Białej sukienki", w której zadebiutowałem w roli księdza. Zrozumiałem, że tak właśnie chcę pracować. W produkcjach, w których będę całym sercem. Bo jeśli będę coś robił dla pieniędzy - a mogłem - to będę źle się z tym czuł. Unikałem tego. Nie dałbym wówczas z siebie wszystkiego. Udawałbym przed samym sobą, a oszukiwanie samego siebie to chyba najgorsze, co może być.
No tak... mówił pan, że w telenowelach by nie zagrał, ale w "M jak miłość" wystąpił.
- Ten epizod był rozpisany na 10 odcinków i dlatego poszedłem na casting. Poza tym postać Marcina, byłego chłopaka Hanki, podobała mi się też dramaturgicznie.
Jak się pan czuje w warszawskim środowisku aktorskim?
- Mam kolegów, których znam i szanuję. Ale na bankietach nie bywam ani nie uczestniczę w życiu Warszawki. Pojawiam się na premierach, ale nie na otwarciu restauracji czy promocji nowych cygar.
Deklaruje pan przywiązanie do Białegostoku, ale zamieszkał pan w Warszawie.
- Gdybym miał tam możliwość realizowania się zawodowo - nigdy bym stamtąd nie wyjechał.
Założył pan z kolegami zespół muzyczny Cochise. A teksty, które śpiewacie, są raczej liryczne niż buntownicze, jak Indianin, na którego się powołujecie. Skąd ta nazwa?
- Jesteśmy wielkimi fanami Audioslave, czyli mieszanki chłopaków z Rage Against The Machine i wokalisty Soundgarden Chrisa Cornella. Pierwszy singiel, który wypuścili na rynek, nazywał się "Cochise". Po nim odziedziczyliśmy nazwę zespołu.
Jak pan godzi granie w zespole z aktorstwem?
- Chłopaki mieszkają w Białymstoku i tam odbywają się próby. Jak jest nowy materiał, to dostaję go na mejla. Przyjeżdżam na próby, jak tylko mogę. I gramy.
To jest dla pana alternatywa dla zawodu?
- Wentyl bezpieczeństwa. Zawsze kochałem muzykę i kiedyś chciałem także - jak każdy facet - zostać gwiazdą rocka. A teraz spełniamy z kolegami tamte marzenia.
Wielokrotnie powtarza pan, że musi walczyć. O co?
- Tak naprawdę chodzi o całokształt - nie tylko o życie zawodowe, ale i prywatne. Żeby nie spocząć na laurach, żeby kolejny dzień nie okazał się tym straconym. Najczęściej walczę z samym sobą, żeby nie iść na łatwiznę, tylko szukać czegoś nowego, uczyć się. Ciągle podnosić sobie poprzeczkę.
Także pracować za granicą?
- Czemu nie? Moje plany są dalekosiężne, ale traktuję je na razie jak marzenia. Chociaż raz szansa była w zasięgu ręki. Przez kilka dni starałem się umówić na spotkanie z bardzo znanym amerykańskim reżyserem. Wypruwałem sobie żyły, żeby pogodzić terminy, ale nie dało rady. Zresztą do dziś nie wiem, bo może wszystko skończyłoby się tylko na spotkaniu, z którego nic by dalej nie wyniknęło?
Czy był w pańskim życiu punkt zwrotny?
- W życiu prywatnym nie zbudowałem jeszcze tylko domu i nie posadziłem drzewa. W zawodowym istotnym momentem była "Biała sukienka". Jeszcze nie wiedziałem, że wygram casting i dostanę tę rolę. Miałem już za to pewną jedną z głównych ról w nowej telenoweli. Postawiłem wszystko na jedną kartę i zrezygnowałem. Nie wiem, jak by się potoczyło moje życie, gdybym zdecydował inaczej... Tak naprawdę każda rola i produkcja jest takim punktem zwrotnym. Na razie wszystko idzie w dobrym kierunku.
A przeżył pan rozczarowania zawodowe?
- Wiele, jeśli chodzi o ludzi. Ale jeśli idzie o swoje wybory - nie.
Zmienił się pan od czasu debiutu?
- Myślę, że nie. Tyle że jestem bogatszy o pewne doświadczenia.
Cieszy się pan, że w portalu teatralnym w pańskiej rubryce nagrody widnieje tytuł: "Viva! Najpiękniejsi", zamiast laurów aktorskich?
- To jeszcze dopiszą teraz wyróżnienie od czytelników "Elle", które właśnie dostałem. To miłe nagrody, bo przyznawane przez publiczność. A do kategorii nagród aktorskich - mam nadzieję, że jeszcze trafię.
Dokucza panu popularność?
- Już przeszedłem ten kłopotliwy okres. Nie byłem na niego przygotowany i z początku nadmierne zainteresowanie widzów i mediów przytłoczyło mnie. Różne rzeczy wypisywano na mój temat. Bywało to przykre. Musiałem się przyzwyczaić i obrosnąć w grubą skórę. Co zrobić, ja sobie stawiam poprzeczki, a życie rzuca mi kłody pod nogi.
O czym dziś marzy Paweł Małaszyński?
- Żeby mieć chwilę odpoczynku.
Na zdjęciu: Paweł Wawrzecki i Paweł Małaszyński w "Oślich latach", Teatr Kwadrat, Warszawa.