Artykuły

(Nie)możliwe połączenie

Słyszący i niesłyszący zostali potraktowani bez taryfy ulgowej - o "Dzieciach mniejszego Boga" Marka Medoffa w reżyserii Marii Ciunelis specjalnie dla e-teatru pisze Katarzyna Zielińska.

Dotrzeć do Fortu Legionów ukrytego w parku przy Zakroczymskiej nie było łatwo. Już siedząc na widowni, wściekła i przeklinająca w duchu, pełna przekory czytałam na zaproszeniu, że zapewne mój stosunek do niesłyszących jest pełen skrywanej ambiwalencji i pseudowspółczucia. O tak, zezłościłam się jeszcze bardziej, codziennie rano budzę się i uruchamiam w sobie taki właśnie stosunek do niesłyszących, a także do innych niepełnosprawnych, tudzież leworęcznych, mniejszości narodowych i wszystkich innych odmieńców! Spodziewałam się, że przez cały spektakl będę dalej pouczana i nie oczekiwałam niczego dobrego.

Tymczasem po kilku pierwszych minutach zorientowałam się, że zupełnie wsiąkłam - siedzę, gapię się i jeszcze się uśmiecham.

Dla Marii Ciunelis, reżyserki, "Dzieci mniejszego boga" to kawał życia - od 1989 r. grała główną postać, niesłyszącą Sarę Norman, w przedstawieniu (a później w jego wznowieniu z 1996 r.) w Teatrze Ateneum. Także Tomasz Kozłowicz, tutaj nauczyciel w szkole dla głuchych i późniejszy mąż Sary, James Leeds, grał w tamtych przedstawieniach - jako częściowo słyszący i uczący się mówić Orin. Tym razem w obydwu rolach wystąpili autentyczni niesłyszący - Michał Łach jako Orin i Monika Majer jako Sara. Taki zestaw sprawia, że momentami na scenie równocześnie kilka osób miga, mówi i krzyczy. Niesłyszący na widowni w dodatku wyczuwają rytm przedstawienia dzięki specjalnie skomponowanej muzyce Pawła Przezwańskiego. Czasami nie sposób ogarnąć wszystkiego, gdy słyszący nie rozumieją migających gdzieś z boku Sary i Orina, a niesłyszący nie mogą odczytać słów z ust stojących bokiem aktorów. Ale trochę dyskomfortu musi być.

Miszmasz ulicznych dźwięków, potem ciemność, rozstanie głównej pary bohaterów i lekcja mowy nauczyciela z niesłyszącym chłopakiem. Stojące po obu stronach sceny obracane lustra okażą się narzędziami do demonstrowania sposobu mówienia, para krzeseł będzie służyć do nauki, a potem stanie się wyposażeniem małżeńskiego domu. Prosta, niezmienna scenografia, tło dla gęstej historii. Przez cały spektakl praktycznie nie ma chwili spokoju - i to nie z powodu nadmiaru wydarzeń, a przez nieustanne napięcie pomiędzy Leedsem a Sarą, między ciszą a dźwiękiem, które, choć chcą się połączyć - gest połączenia w języku migowym zamyka zarówno pierwszy, jak i drugi akt - raz po raz ponoszą klęskę. To oddzielne światy i chociaż anielsko cierpliwy, uśmiechnięty i obracający wszystko w żart Leeds dwoi się i troi, pozostają one osobno. Sara o napiętym, buntowniczym wyrazie twarzy nie potrafi zaufać, że mąż nie chce jej na siłę zmieniać. Z drugiej strony, czasem ma się ochotę nią potrząsnąć - Leeds robi miny, wymyśla gry, przytula ją, niezmordowany chwyta ją za ręce, gdy wciąż i wciąż chce odejść obrażona, a ona nie chce zrobić ani kroku w kierunku jego "normalnego" świata. Jej usta pozostają denerwująco zamknięte. Tylko raz Sara wybuchnie i wyrzuci z siebie kilka nie do końca zrozumiałych słów. Bardzo bolesne wrażenie w tej chwili sprawi, że pojmiemy: ona wie dobrze, że powinna pozostać w swoim milczeniu, bo tylko wtedy będzie budzić szacunek zamiast litości. Gdy z kolei Leeds podejmie wysiłek wytłumaczenia żonie, czym jest muzyka, do powyższego wniosku zapewne dojdą widzowie niesłyszący: muzyka w takiej definicji musi się wydawać jakimś dziwacznym, narkotycznym hobby.

Żaden z tych światów nie stoi w dominującej pozycji, ani nie zostaje zupełnie ośmieszony. Niesłyszący ze swoim szybkim miganiem wydają się złośliwą sektą, a ich system językowy bywa tak paradoksalnie prosty, jakby miał na celu zakpienie ze słyszących - np. "cielę" jako połączenie dwóch znaków, "dziecko" i "krowa". Z kolei entuzjastyczna, ale i sparodiowana przez Cyntię Kaszyńską pani adwokat, jest żałosna w swoim traktowaniu Orina i Sary jako półgłówków - macha rękami i wydziera się niemiłosiernie - ale w swoim, i pewnie nie tylko w swoim, poczuciu to właśnie ona jest osobą "cywilizowaną", a nie jej klienci.

Tak więc nikt tu nie był pouczany, ale i nikogo nie objęła taryfa ulgowa; słyszący widzowie nie byli chłostani, a niesłyszącym nie dano możliwości rozczulania się nad sobą. Wszyscy zaś zostali sprowokowani do przemyśleń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji