Artykuły

Czarowanie Słowem

1 listopada minęło 65 lat od czasu gdy ze sceny Teatru Rapsodycznego zabrzmiały pierwsze kwestie. To właśnie w tym teatrze debiutował Karol Wojtyła. Legenda Teatru Rapsodycznego przekroczyła granice Krakowa. Więcej. Scena, która powstała z inspiracji studenta polonistyki Karola Wojtyły, a której artystyczne oblicze nadał Mieczysław Kotlarczyk, choć nie istnieje już od blisko 40 lat, dzięki swej oryginalności wciąż żyje we wspomnieniach aktorów i publiczności - pisze Małgorzata Iskra w Gazecie Krakowskiej.

Rapsodowie byli w starożytnej Grecji wędrownymi recytatorami, początkowo wygłaszającymi utwory poetyckie przy wtórze instrumentu - formingi. Posługiwali się niezwykle skromnymi rekwizytami: wieńcem laurowym i laską, zwaną rabdos. Krakowscy rapsodowie XX wieku również odwołali się do oszczędnych środków inscenizacyjnych: uproszczonej dekoracji i zminimalizowanych środków aktorskiego wyrazu. Wierzyli w ekspresję słowa i ono było najważniejsze w ich teatrze.

Próby zespołu, w skład którego wchodzili m.in. Danuta Michałowska, Halina Kwiatkowska i Karol Wojtyła, rozpoczęły się w lecie 1941 roku w prywatnym mieszkaniu. Inauguracyjna premiera "Króla Ducha" Juliusza Słowackiego, również i w prywatnym mieszkaniu, odbyła się 1 listopada, czyli równo przed 65 laty. Mieczysław Kotlarczyk, który reżyserował wszystkie okupacyjne i większość powojennych przedstawień i był autorem teatralnego manifestu "Teatr nasz", aż do ostatecznego zamknięcia sceny przez władze komunistyczne, pozostał dla zespołu Mistrzem.

W repertuarze Teatru Rapsodycznego znalazła się głównie polska klasyka, m.in. "Pan Tadeusz", "Beniowski", "Samuel Zborowski", "Dziady", ale i "Eugeniusz Oniegin" czy "Lord Jim". Kotlarczyk dużą wagę przywiązywał też do pozycji o treściach religijnych. Kreacje tworzyli tu również Krystyna Hanzel, Barbara Horawianka, Jan Adamski, Tadeusz Szybowski i Mieczysław Voit. Do przyjęcia stanu duchownego najodpowiedzialniejsze role otrzymywał w teatrze Loluś, czyli Karol Wojtyła, który później, jako ksiądz i biskup krakowski był częstym widzem Rapsodycznego. A jako papieża Jana Pawła II do końca życia łączyła go z zespołem przyjaźń, czemu dawał wyraz w korespondencji prowadzonej z aktorami i podczas spotkań w Watykanie oraz w Krakowie.

Publiczność i krytyka uznali, że Teatr Rapsodyczny przeżywał swój rozkwit w pierwszym okresie istnienia, między 1941 a 1953 rokiem. Wówczas spektakle zespołu często kończyły się ciszą, gdyż widzowie byli nadto wzruszeni, by reagować brawami. - Reaktywacje zwykle bywają mniej udane - uważa Tadeusz Szybowski, wieloletni aktor Teatru im. Słowackiego, który karierę sceniczną rozpoczynał na początku lat 50. pod opieką Mieczysława Kotlarczyka. - W pierwszym etapie z teatrem związali się entuzjaści, w drugim raczej dominowała przypadkowość zespołu, a z dawnej ekipy pozostała tylko Danusia.

Z szacunku dla sztuki

Danuta Michałowska wspomina, że bycie rapsodykiem wymagało specyficznych cech charakteru, niezłomnej wiary w sens tego, co się robi. Aktorzy dla uzyskania ekspresji słowa dużo czasu poświęcali na naukę wymowy i interpretację wiersza - sama codziennie prowadziła takie zajęcia w Studio Teatru Rapsodycznego. W zamyśle Kotlarczyka aktor nie miał kreować postaci, ale opowiadać o nich, przekazując widzowi sugestie. Aktorka identyfikowała się} z tym sposobem inscenizowania epiki również przez 40 lat występów w swoim Teatrze Jednego Aktora.

- To było mówienie słowa - nie recytacja, nie deklamacja, nie popis. Zawsze powtarzam, że Kotlarczyk nauczył nas szacunku dla sztuki i kultury w sztuce - powiada Tadeusz Szybowski. Sam trafił do Rapsodycznego, jak mówi, z marzenia. Teatrowi zawdzięcza swój pierwszy kontakt z książkami o etyce, bo i tego uczyła scena Kotlarczyka. Artyści pracowali z wielkim oddaniem: nie do pomyślenia było patrzenie podczas prób na zegarek - próbowało się, ile było trzeba. Ale równocześnie ci młodzi ludzie znajdowali czas na zabawę i żarty. Ich prywatne życie odarte było z patosu.

Pracowali ze świadomością, że ich celem było umiejętne przekazywanie młodzieży pięknego słowa, pobudzanie wyobraźni. Nie zawsze się to udawało, co czasem przemilczają kronikarze. W drugim okresie funkcjonowania teatru (1957-67) coraz częściej trzeba było bowiem opierać się na widowni organizowanej. Tadeusz Malak wspomina, jak to podczas spektaklu "Dziadów" młodzież z technikum "ostrzelała" aktorów na scenie, po czym Kotlarczyk wygłosił przemówienie o patriotyzmie. Nawiasem mówiąc, recenzję z "Dziadów", pod pseudonimem Gruda, napisał w "Tygodniku Powszechnym" ks. Wojtyła.

Nie sielanka, ale...

- Kotlarczyk był człowiekiem bezkompromisowym, wyklętym przez część środowisk krakowskich. Ale może to przywilej wielkich artystów - zastanawia się Tadeusz Malak, który do Rapsodycznego trafił w 1957 roku, jako zwycięzca konkursu recytatorskiego, a dla teatru porzucił pisanie doktoratu z... ekonomii. Od dyrektora usłyszał wtedy: "Tadziu, ty będziesz grał za Lolusia".

- Był bezwzględny w koncepcjach, ale wysłuchiwał cudzych opinii. Jednak jedynym człowiekiem, z którego opinią się liczył, pozostawał Karol Wojtyła - uważa Tadeusz Szybowski.

Zdaniem Danuty Michałowskiej, dyrektor Rapsodycznego był trudnym człowiekiem. Aprobował tylko tych, którzy jego pracę cenili, resztę uważał za idiotów. Żył w przekonaniu, że wszystko, co zrobił jest doskonałe. Artystka, jako jedyna ze starej ekipy, wróciła do reaktywowanego teatru, ale w 1961 roku doszło do jej konfliktu z Kotlarczykiem, który przestał ją obsadzać i odebrał rolę Telimeny. Gdy odeszła z Rapsodycznego, dyrektor Kotlarczyk nie zgodził się nawet na to, by grała na tej scenie w samodzielnie przygotowanym monodramie "Bramy raju". Nie pomogły starania bp. Wojtyły, który podczas jubileuszu 20-lecia teatru siadł przy stole między Mieczysławem Kotlarczykiem a Danutą Michałowską, dając tym do zrozumienia, jak oboje są ważnymi postaciami Rapsodycznego, więc powinni pogodzić się.

- Byliśmy wielką rodziną - ociepla ten incydent opowieść Tadeuszów Szybowskiego i Malaka. - Tego już dzisiaj nie ma. A u rapsodyków przetrwało lata. Na przykład Tadeusz Szybowski opiekuje się przebywającym u Helclów przyjacielem, aktorem Janem Adamskim, chrzestnym ojcem swego syna.

Mieczysław Kotlarczyk, który jak powiada Malak, chciał pracować z zespołem oddanym, nie plugawiącym wartości, nie odniósł pełnego zwycięstwa. W teatrze i wokół niego kręcili się donosiciele, po części zresztą znani zespołowi. Rozgoryczony Kotlarczyk wydał w Londynie książkę "Reduta słowa", dając upust swoim podejrzeniom.

Zespół Rapsodycznego nie miał też szczęścia do lokalu. Stało się już niemal tradycją, że odbierano mu budynki (przy Starowiślnej na rzecz Teatru Kameralnego, przy Skarbowej na rzecz Groteski), w których powstanie artyści bardzo się angażowali. Podtekst polityczny tych działań był jasny. Teatr promujący wartości humanistyczne i katolickie był władzom solą w oku. Nawet roztaczany nad nim parasol ochronny biskupa Wojtyły nie zapobiegł likwidacji Rapsodycznego: część artystów przeszła do innych teatrów, mówiła poezję w kościołach, część oddała się pracy charytatywnej, a sam dr Kotlarczyk podjął pracę w krakowskim seminarium duchownym.

Rapsodyczny był fenomenem. Na tym teatrze słowa wychowały się pokolenia Polaków. Nigdy potem nie udało się już powtórzyć takiej teatralnej formuły. Może się już przeżyła? - Kontynuacja jest możliwa, ale to jest najtrudniejszy rodzaj teatru. Niełatwo trafić do wyobraźni człowieka, u którego w domu lecą z TV obrazki - uważa Tadeusz Malak, uczestniczący w corocznej poznańskiej imprezie "Verba sacra", powołującej się na pomysł Kotlarczyka. - Poza tym Jan Paweł II przeszedł przez ten świat prowadząc ludzi dzięki pięknu języka, słów i idei.

Na zdjęciu: Karol Wojtyła i Mieczysław Kotlarczyk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji