Artykuły

Warszawa. Witkacy Kosa w Powszechnym

Łukasz Kos nie zwraca uwagi na artystyczne trendy. W Teatrze Powszechnym w Warszawie reżyseruje "Nadobnisie i koczkodany" Witkacego. Premiera 5 listopada.

Łukasz Drewniak: Od debiutu w 1998 roku posmakowałeś już romantyzmu, Witkacego, nowej dramaturgii polskiej i światowej, adaptowałeś prozę Masłowskiej, zrobiłeś spektakl lalkowy i kabaret, eksperymentowałeś z formami muzycznymi i operą. Według jakiego klucza szukasz swojego repertuaru?

Łukasz Kos: Mnie też dziwi, że mam taki rozrzut. Pytasz, co łączy te realizacje? No, ja łączę, bo na scenie urzeczywistniam swoje marzenia.

A może to poszukiwanie twórczej dojrzałości?

- Dojrzałość reżysera to odwaga w realizowaniu swoich marzeń. Artysta musi wiedzieć, jak iść za swoją intuicją i prawdą. Dla mnie najważniejsze jest znalezienie tekstu i tematu, który powinien być zrobiony dziś - w tym teatrze, w tym momencie i z tymi ludźmi. Coś wisi w powietrzu. Czujesz, co to jest, ale nie wiesz, jak to nazwać, jak do tego dojść.

Zrobiłeś kilka generacyjnych przedstawień: "Sny" Wyrypajewa, "Koronację" Modzelewskiego, "Od dziś będziemy dobrzy" Sali, a wreszcie "Pawia królowej" Masłowskiej...

- Jeśli ludzie z twojego pokolenia mówią po premierze, że dzielisz ich problemy i niepokoje - to pięknie. Ale nie planuje się tego podczas pracy nad przedstawieniem: "O, teraz zrobię coś dla 30-latków". Głosem generacji zostaje się ewentualnie post factum. I bardziej niż do reżyserów to określenie pasuje do aktorów. Chcąc zostać pokoleniowymi artystami, muszą się odsłonić.

A reżyser się nie odsłania?

- Bardzo się odsłania. Im bardziej, tym lepiej dla spektaklu.

Masz zawsze jakieś porte parole w przedstawieniu?

- Zwykle jakaś postać jest ci bliższa niż inne. Ale najpiękniejsze jest to, że umiesz się utożsamić z kilkoma bohaterami, często przeciwnymi. Witkacy obdzielał sobą wiele różnych osób z ramach jednego dramatu. Był trochę tym i trochę tamtym. A nie wyłącznie Leonem Węgorzewskim czy Tarkwiniuszem.

Przez co najpierw dobierasz się do postaci? Przez język czy formę?

- Zawsze w teatrze trzeba zaczynać od człowieka.

Jednak żywioł gadania dominuje w wielu twoich realizacjach...

- Niekoniecznie. Wystawiłem "Pawia..." tylko dlatego, że szukałem tekstu na dyplom dla łódzkich studentów. Podrzucałem im dramaty romantyczne, współczesne sztuki rosyjskie. Nic nie brzmiało, nic do nich nie pasowało. Wreszcie dałem Masłowską. I zażarło. Kiedy zaczęli czytać na głos, było słychać, że już tę frazę czują. Mają podobne emocje jak ich rówieśnica Masłowska. Ten tekst ich otwiera. Narracja taka jak w "Pawiu..." służy do walki z sobą i ze światem, do uruchomienia siebie. Jest jak kopnięcie prądem.

A jak radzisz sobie ze sztucznością języka Witkacego?

- On tylko w pierwszej chwili wydaje się sztuczny. Podczas prób trzeba dokopać się do źródeł tego języka. Wtedy odkrywa się ukrytą tam namiętność, ujawniają się ekstremalne stany. W "Kurce wodnej", którą zrobiłem w łódzkim Teatrze

Nowym, udało nam się usunąć tę barierę sztuczności.

A czemu sięgasz teraz właśnie po "Nadobnisie i koczkodany"?

- Ten tekst jest częścią mojej rodzinnej mitologii. Miałem dziewięć lat, kiedy rodzice wrócili do domu strasznie nakręceni przedstawieniem, które zobaczyli w teatrze. To były właśnie "Nadobnisie i koczkodany". Nie wiedziałem, co znaczy ten tytuł, kim są nadobnisie, kim są koczkodany. Ale działał na moją wyobraźnię. A potem mama namalowała z pamięci portret Zofii z Abencerage'ów Kremlińskiej. I ten obraz wisiał u nas na ścianie. Domyślasz się, że moi rodzice widzieli jeleniogórskie przedstawienie Krystiana Lupy. W końcu mama podarowała mi ten obraz. 10 lat później zadzwoniła do niej aktorka Maja Maj. Dowiedziała się, że u nas jest jej portret i chciała go zobaczyć. Wracam po lekcjach do domu, a mama siedzi z kobietą o wielkich oczach, która rzuca się na mnie i mówi: "Daj mi ten obraz. Zobaczysz, poznam cię z kim chcesz - z Lupą, z Wiśniewskim, z Nyczakiem. Przyjeżdżaj do Poznania! Przyjeżdżaj do Krakowa!". Tak zaczęła się nasza przyjaźń, moje teatralne podróże. Ten portret stał się moim paszportem do "wielkiego świata".

Wiesz już, co jest najtrudniejsze w zawodzie reżysera?

- Nie wiem. Czasem wszystko jest trudne, innym razem wszystko jest proste. W "Nadobnisiach..." najtrudniejsze są sceny zbiorowe.

Powiedziałeś kiedyś, że zazdrościsz wielkim reżyserom ich radykalizmu.

- Reżyseria często polega na podejmowaniu jasnych decyzji. Nie lubię przedstawień na wielkie tematy, w których widz tylko siedzi i przytakuje. Twórcy tacy choćby jak Łotysz Alvis Hermanis biorą na warsztat temat i znajdują do niego kompletny język sceniczny. Otwierają przed tobą kosmos człowieka, a ty, zagłębiając się w bohatera, rozumiesz, że życie przerasta wszystko, co możesz sobie wyobrazić. I to jest w teatrze niesamowite.

Na zdjęciu: scena z próby "Nadobniś i koczkodanów" w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji