Artykuły

Półkownik Mrożek

Teatry polskie lubują się w klasyce zachodniej i świeżych sztukach krajowych. Do lamusa odeszła niemal cała dramaturgia epoki PRL. Na młodych reżyserach nie robią wrażenia nawet utwory żyjących klasyków, Mrożka i Różewicza. Są jednak wyjątki - pisze Aneta Kyzioł w Polityce.

Wydawać by się mogło, że na ponowną, nie obciążoną stereotypami lekturę zasługują dziś nie tylko Sławomir Mrożek i Tadeusz Różewicz, ale także dramaty innych autorów, jak choćby Stanisława Grochowiaka, Ireneusza Iredyńskiego, Tymoteusza Karpowicza czy Helmuta Kajzara. Starsi reżyserzy nie chcą wracać do przeszłości, młodzi zaś wolą autorów bardziej uniwersalnych albo wystawiają dramaty swoich kolegów. PRL jest gdzieś w połowie drogi: za blisko, żeby uwspółcześniać, za daleko, żeby wystawiać realistycznie. Atlantyda PRL. Maciej Nowak, szef Instytutu Teatralnego, przyznaje, że przez sześć lat dyrektorowania w Teatrze Wybrzeże wielokrotnie proponował młodym reżyserom wystawienie sztuk Mrożka, bez rezultatu: - Prosiłem, żeby przeczytać "Pieszo", "Policję", ale to nie miało dla nich wdzięku. Szukają tekstów, które wyrażą ich dynamikę, ich sposób widzenia świata. Mrożek to nie tylko zwarta, żelazna struktura, ale też myśl wyrosła z fermentu intelektualnego lat 50., która ma się nijak do rozedrgania, rozhisteryzowania współczesnej kultury.

Krytyk teatralny Jerzy Koenig uspokaja: - Mrożek, Różewicz są rzadko grywani, ale nasi romantycy też. I teraz pytanie: czy to dobrze, czy źle? Te utwory wystawia się, gdy jest naturalna potrzeba. Jak ma się je spaskudzić, to wolę, żeby w ogóle tego nie robić.

- Nie ulega wątpliwości, że dramaty epoki PRL to olbrzymi obszar literacki, który - jak Atlantyda - nagle zniknął - zauważa Janusz Majcherek, wykładowca Akademii Teatralnej specjalizujący się w polskiej dramaturgii powojennej. - Dotyczy to zarówno niekwestionowanych wielkości, klasyków współczesności jak Mrożek czy Różewicz, jak i wielu mniej znanych autorów, którzy mogliby z powodzeniem funkcjonować i być przedmiotem ciekawych inscenizacji.

Tymczasem o Mrożku, Różewiczu i innych wielkich minionej epoki nasz teatr przypomina sobie właściwie wyłącznie przy okazji okrągłych rocznic, hucznie obchodzonych jubileuszy albo uroczystych pogrzebów. Fundacja Kultury Polskiej, która dwa lata temu uhonorowała Sławomira Mrożka Złotym Berłem, w uzasadnieniu napisała: "Za zgłębianie gorzkich i ponurych paradoksów życia w intencji uszlachetniania kondycji ludzkiej". Teatr odpowiedział serią inscenizacji "Tanga", wystawionych na poziomie lektur szkolnych. Nie pojawiła się realizacja na miarę axerowskiej czy tej Macieja Englerta sprzed lat w warszawskim Współczesnym z Zapasiewiczem, Kowalewskim i Adamczykiem.

W tym roku Tadeusz Różewicz skończył 85 lat. Uruchomiono zwykłą w takich przypadkach procedurę przeczesywania archiwów Telewizji Polskiej, której zwieńczeniem są projekcje wielkich realizacji dramatów poety. Z nowości - "Trelemorele" w reż. Piotra Łazarkiewicza, miniaturka Różewicza z ostatnich lat. Teatr Narodowy organizuje przegląd nie najnowszych pozycji Różewiczowskich ze swojego repertuaru: "Duszyczki" w reż. Jerzego Grzegorzewskiego i "Kartoteka" w inscenizacji Kazimierza Kutza, który kilka lat temu zrealizował tu także "Na czworakach" z pamiętną rolą Ignacego Gogolewskiego. Brat poety Stanisław Różewicz pracuje w Narodowym nad nową wersją dramatu "Stara kobieta wysiaduje", który zostanie także zrealizowany w krakowskim Teatrze Ludowym w reżyserii Henryka Baranowskiego. Odbyła się już premiera kolejnej w dorobku Krzysztofa Babickiego, bodajże piątej, "Pułapki", tym razem w Teatrze Słowackiego w Krakowie - łudząco przypominającej poprzednie i jak one nijakiej.

Z pojedynczymi realizacjami dołączyło kilku reżyserów z pokolenia średniego. Paweł Miśkiewicz ze studentami krakowskiej PWST kilka lat temu z powodzeniem zrealizował składający się z miniatur dramatycznych Różewicza z lat 60. "Rajski ogródek", a Teatr Provisorium i Kompania Teatr wystawiły "Do piachu".

Młodzi, którzy ostatnimi laty wzięli szturmem polskie sceny, nie garną się do realizacji dramatów mistrza. Nie garną się też do całej twórczości epoki PRL. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest Michał Zadara pracujący we wrocławskim Współczesnym nad "Kartoteką".

Tekst jako pretekst

Polski teatr po przełomie 1989 r. wziął przyspieszoną lekcję współczesnej dramaturgii zachodniej, żeby następnie rzucić się w wir przemian społecznych, komentując na gorąco zmieniającą się rzeczywistość. Nie było czasu na metaforę i uogólnienie, w cenie były fakty. - Pojawiło się przemożne pragnienie - tłumaczy Janusz Majcherek - także w związku z tendencjami płynącymi z Zachodu, żeby rzeczywistość pokazać w skali 1:1; rodzaj naturalizmu. Nastąpiło manifestacyjne odchodzenie od metafory, formy, w zamian skupiono się na odtwarzaniu na scenie incydentów. Powstawały dziesiątki dramatów i przedstawień - jednodniówek, interwencyjnych i doraźnych. I ten stan trwa właściwie do dziś. - Polski teatr boi się poezji, bo boi się oderwania od dosłowności, która jest podstawą porozumienia z widownią i promującymi współczesną dramaturgię mediami, boi się też oskarżenia o kicz i uprawianie sztuki dla sztuki - dodaje Jacek Sieradzki, redaktor naczelny teatralnego miesięcznika "Dialog". Dodatkowo nasz teatr zaczął myśleć globalnie - wraz z coraz częstszymi zaproszeniami na międzynarodowe festiwale pojawiła się potrzeba odpowiedniego doboru repertuaru, wystawia się dramaty uniwersalne, zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną. To z góry dyskwalifikuje dramaturgię PRL - z tego punktu widzenia zaściankową.

Problemem jest też zwarta struktura dramatów epoki PRL i język, jakim są pisane. Według Jana Klaty: "Mrożek nie jest grany, bo jego dramaturgia jest papierowa", na Agnieszce Olsten zaś jego dramaty "sprawiły wrażenie wydmuszki z jajek, slajdu, na którym nie można obejrzeć współczesnego świata". Reżyserka uważa, że "problem z Mrożkiem może polegać na tym, że wypowiada się pełnymi zdaniami, którymi teraz się nie komunikujemy". - Dla młodych reżyserów tekst jest raczej pretekstem - zauważa krytyk teatralny Tadeusz Nyczek. - Fascynuje ich rozbijanie struktur, podważanie zasad i reguł bardziej niż podążanie za autorem. Inscenizacje to dziś przede wszystkim adaptacje, żaden tekst nie ma prawa zostać wystawiony tak, jak został napisany. Trudno sobie wyobrazić zdekonstruowany dramat Mrożka, znacznie łatwiej - Szekspira czy Czechowa.

Młodzi reżyserzy mają też świadomość tego, że wciąż żyją świadkowie tamtej epoki, więc wchodząc na ich teren mogą narazić się na zarzuty ignorancji albo głupoty.

- Może sprawa z dramaturgią PRL wygląda jak z recepcją twórczości Fredry - zastanawia się Jacek Sieradzki. - Dopóki żyli świadkowie jego czasów, "Zemstę" czy "Dożywocie" grało się tak, jakby dziadek opowiadał historię - w zgodzie z realiami. Dopiero w latach 30. XX w. pojawiły się inscenizacje odchodzące od realizmu, groteskowe, bawiące się formą. Wydobywające spod warstwy realistycznej uniwersalne sensy dramatów.

W tę stronę poszli autorzy najciekawszych prób współczesnego odczytania dramatów powojennych. Paweł Miśkiewicz we wspominanym "Rajskim ogródku" czasy małej stabilizacji rozciągnął aż do współczesności. Pokazał, jak kruche były i są podstawy naszej egzystencji, że dziarskie zachowania podszyte są niepewnością i lękiem, a chybotliwa rzeczywistość oswajana jest językowymi formułkami. Teatr Provisorium z "Do piachu" tego samego autora, opowieści o degeneracji oddziału polskich partyzantów z czasów drugiej wojny światowej, wydobył obraz koszmaru, jakim jest każda wojna (co i tak nie uchroniło go przed zarzutami szkalowania historii Polski i dobrego imienia kombatantów). Z dobrym przyjęciem spotkał się spektakl dyplomowy studentów Akademii Teatralnej sprzed kilku lat, przypominający sztukę Ireneusza Iredyńskiego "Żegnaj, Judaszu". Przeniesienie akcentów uczyniło ze sztuki powszechnie odczytywanej jako portret poprzedniego ustroju uniwersalną przypowieść o zdradzie i napiętnowaniu.

Największym zaskoczeniem była jednak sceniczna adaptacja opowiadania Marka Hłaski "Ósmy dzień tygodnia", zrealizowana przez niemieckiego reżysera Armina Petrasa w Starym Teatrze w Krakowie. W miejsce peerelowskich realiów - groteska, surrealizm i postacie jak z komiksu, a wszystko to, żeby opowiedzieć ponadczasową historię zderzenia pełnej marzeń jednostki z brutalnym światem, historię o utracie złudzeń. Spektakl zdobył wiele nagród, pojawiły się też głosy, że w ten sposób można by odczytać groteski Janusza Głowackiego, może niektóre dramaty Ireneusza Iredyńskiego, może "Okapi" Stanisława Grochowiaka.

Pozbawiona bezpośrednich odniesień historycznych będzie najprawdopodobniej również "Kartoteka" Michała Zadary. Tematem spektaklu ma być odmowa uczestnictwa w życiu i jej przyczyny.

Żeby grać, trzeba znać

Prawdopodobnie te tendencje będą się jednak zmieniać. Wzrasta bowiem zainteresowanie historią, dogrzebywanie się do własnych korzeni to już nie tylko moda, ale naturalna potrzeba. Teatr, który chce iść z duchem czasu, takich sygnałów nie może zignorować. - Widziałem spektakle niemieckie czy węgierskie wykorzystujące utwory starsze, nawet słabsze, żeby na nich nabudować opowieść o korzeniach, o mentalności - o sobie - mówi Jacek Sieradzki. - Ale tu trzeba najpierw wykonać wysiłek poszukiwawczy, a później - kreacyjny. Jerzy Koenig podsumowuje: - Po to, żeby coś grać, trzeba to znać, żeby znać, trzeba czytać, czyta się zaś wtedy, gdy człowiek jest ciekaw świata swoich przodków. Odwołania do epoki PRL - jako części naszej zbiorowej biografii - pojawiają się na razie pośrednio, jak w "Rewizorze" Gogola przepuszczonym przez Jana Klatę przez epokę gierkowską czy w "Wałęsie" Zadary.

Odkrywaniu dramaturgii poprzedniej epoki sprzyjać też będzie coraz bardziej widoczne znużenie doraźnością, plakatowością i przewidywalnością współczesnej produkcji dramatycznej, a także przesyt kolejnymi przepisanymi wersjami Szekspira. - Wydaje mi się, że za moment zarówno twórcy, jak i odbiorcy zatęsknią do czegoś, co będzie miało piętra znaczeń, będzie dyskretniejsze, subtelniejsze, bardziej poetyckie niż to, co obecnie oglądamy na scenach - przewiduje Janusz Majcherek. Wtóruje mu Maciej Nowak: - Po przemarszu brutalizmu przez polskie sceny, rządach publicystyki i faktów następuje powrót - a przynajmniej pragnienie powrotu - do metafory, paraboli, impresyjności, nielinearnego widzenia rzeczywistości. Stąd tylko krok do odkrycia dramatopisarzy czasów PRL.

Na zdjęciu: Wiesław Michnikowski (Wuj Eugeniusz), Krzysztof Kowalewski (Edek) w "Tangu" w reż. Macieja Englerta, Teatr Współczesny, Warszawa 1997 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji