Artykuły

Po co Jarzynie Mozart?

"Giovanni" w reż. Grzegorza Jarzyny TR Warszawa w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Dorota Szawrcman w Ruchu Muzycznym.

Właściwie Giovanni w reżyserii Grzegorza Jarzyny (Teatr Rozmaitości, premiera 21 września w Sali Młynarskiego w Operze Narodowej) nie musi być omawiany na łamach "Ruchu Muzycznego", ponieważ nie jest to spektakl operowy, lecz teatralny - z wykorzystaniem muzyki, między innymi w miarę dokładnych cytatów z Don Giovanniego Mozarta. Cytaty spełniają tu jednak dość istotną, choć niejasną rolę, co może być pretekstem do rozważań: jakiż to kłopot sprawia naszym dzisiejszym reżyserom teatralnym opera?

Bo opera jest modna. Do opery wypada chodzić. Nawet w Polsce, choć jeszcze nie tak dawno trudno byłoby w to uwierzyć. Na operę więc rzucili się realizatorzy z innych dziedzin - teatru i filmu - którzy dotąd nie mieli o niej właściwie pojęcia, nie znali jej specyfiki. Częściowo było to zresztą ich awantażem - nie zaskorupiali w tradycyjnych konwencjach, mieli bardzo czasem oryginalne pomysły. Wielu z nich, jak Mariusz Treliński czy właśnie Grzegorz Jarzyna, wyrażali dla niej podziw jako dla sztuki totalnej, angażującej wiele zmysłów jednocześnie. Więcej: nawet sama konwencja, która w ich oczach jest istotą opery (w rzeczywistości jest tylko częścią jej istoty, ale żeby to widzieć trzeba lepiej znać temat), w pewnym momencie stała się dla nich atrakcją.

No i w końcu nastąpił krach, pokaz powszechnej bezradności. Efektem spektakularnej porażki Krystiana Lupy w Czarodziejskim flecie w Wiedniu był równie spektakularny atak reżysera w licznych wywiadach na sam gatunek opery, jego konwencjonalność i koturnowość. Za własne niepowodzenie wybitny reżyser teatralny wini dziś dziedzinę, w której mu się nie powiodło. Krzysztof Warlikowski wchodząc do opery zajmuje się w niej głównie własnymi zabawkami teatralnymi, czego dowodem paryska premiera Ifigenii na Taurydzie Glucka, chwalona tylko przez dotychczasowych wielbicieli reżysera z kręgu teatru. Mariusz Treliński, wśród operowych gości z innego świata najbardziej chyba do tego gatunku przywiązany, trochę się ostatnio gubi - jego spektakle bywają nierówne (choć sporo w nich świetnych pomysłów) i zbyt wiele pojawia się w nich zapożyczeń. Grzegorz Jarzyna zaś...

Poznańskie Cosi fan tutte sprzed roku było porażką zupełną. Dlaczego

nie trzeba tu wyjaśniać, pisano o tym wielokrotnie w różnych miejscach. Szef Teatru Rozmaitości chyba tę porażkę uznał: na dowód przedstawił spektakl, w którym - jak sam deklarował przed premierą - nie chce z operą wojować. Do czegoś jednak jest mu ona potrzebna. Do czego? Trudno znaleźć odpowiedź.

Jarzyna twierdzi, że chciał się zmierzyć ze współczesną wersją - jak to nazywa - giovannizmu. Dobrze, że nie donżuanizmu, bo czegoś takiego na pewno tu nie ma. Giovanni grany przez Andrzeja Chyrę to nieciekawa figura, typowy forsiasty lanser i snob, jakich we współczesnym świecie wiele. Co w nim ma być takiego, że kobiety miałyby za nim szaleć? Nic - tylko tyle, że jest płci męskiej. Więc dlaczego mają szaleć za nim, a nie za Masettem lub Ottaviem? One nawet nie szaleją. Anna walczy o dominację i prowokuje, Elwira histeryzuje, Zerlina chce się bawić, a wszyscy są pijani. Nie ma pojedynku z Komandorem, bo Giovanni brutalnie go zabija waląc jego głową o wannę w łazience, jak w podrzędnym kryminale. Nie ma arii katalogowej - Leporello wypowiadają słowami. Nie ma duetu Giovanniego z Zerlina - on tylko znudzonym głosem ją wypytuje, dlaczego wychodzi za byle kogo. I Jak dalej. Wreszcie scena finałowa: trup Komandora siedzi na kanapie, Giovanni wciąż doń przemawia, a gdy zbliża się muzyczny moment wkroczenia posągu, podpowiada mu: "Teraz twoje wejście". I chwilę potem sam się dławi na śmierć w ataku bulimii. Tylko dlaczego w tym momencie trup się zrywa i odstawia posąg z opery Mozarta, jeśli już nie ma po co?

Mógłby to być zwykły spektakl teatralny (pomińmyjego jakość), nawiązujący do Moliera i do libretta Da Pontego, i mógłby nawet zyskać logiczny kształt, gdyby oprawa muzyczna ograniczała się do przeróbek popowych, jak na weselu Masetta i Zerliny, kiedy w knajpie rozbrzmiewa smoothjazzowa wariacja na temat "La ci darem la mano". Ale Jarzyna upiera się i w kluczowych momentach przedstawienia włącza prawdziwą muzykę Mozarta, nagraną przez zawodowych śpiewaków, aczkolwiek bardzo dziwnie - na dużym zbliżeniu mikrofonowym, ze słyszalnymi "sapkami", cokolwiek zniekształconą. Taki zabieg ma sugerować, że śpiewają aktorzy - którzy udają, że śpiewają. Miało to sprawiać bardziej naturalne wrażenie; pokutuje mit śpiewaka operowego, który musi być koturnowy i nieaktorski (ktoś, kto taki mit lansuje, chyba nigdy nie widział w akcji Placida Domingo). Ale jest odwrotnie: aktorzy przestają być aktorscy, wypadają z ról, sąjeszcze sztuczniejsi niż byliby na ich miejscu śpiewacy.

Po co ten Mozart? Po co w świecie, gdzie liczy się tylko kasa i lans, gdzie ludzkich uczuć nie ma - pojawia się nagle ta muzyka, tak namiętna, tak oddychająca uczuciami? Może z żalu, że takich uczuć już się nie spotyka, przynajmniej nie w takim otoczeniu, jak opisywane przez Jarzynę? Ten Mozart coś go uwiera (i - powiem szczerze - wcale się nie dziwię). Tyle że nie potrafił nam opowiedzieć, dlaczego. Wiemy jedno: ta muzyka, będąca jakoby uosobieniem konwencji, jest prawdziwsza od naturalistycznego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji