Domeyko i Doweyko
- Chwila osobliwa - szeptali widzowie, spieszący do Teatru Współczesnego na prapremierę "Szczęśliwego wydarzenia" Sławomira Mrożka.
- "Chwila osobliwa, myślę, nie tylko dla naszego Teatru" - ogłosił w "Życiu Warszawy" dyr. Hanuszkiewicz przed prapremierą "Wacława dziejów" Stefana Garczyńskiego w Teatrze Narodowym.
Chwile osobliwe? - "Szczęśliwe wydarzenie" zabłysło i przygasło, mknie jak kometa po teatralnym niebie: widok zwyczajny, choć z początku budzący sensację. Na "Wacława dzieje" czekano jak na rewelację, równą przywróceniu Norwida scenom: przecież Mickiewicz, który Słowackiego ignorował, wywyższał Garczyńskiego ponad Goethego. Uroczyste przedstawienie i... dowód, że nawet najwięksi miewają swoje zawiści i kumoterstwa.
Dlaczego rozczarowanie? Wśród życzliwych, przyjaznych nawet sądów o "Szczęśliwym wydarzeniu" powtarzała się jak refren myśl, że "to jednak nie to". Że farsa jest bardzo śmieszna, ale mało groźna. Odwoływano się do premiery "Tanga" i do nastroju, jaki wówczas panował na widowni. Teraz metafora jest tylko groteską. A porównywać obie sztuki trzeba, skoro ich schemat jest prawie identyczny, skoro "Szczęśliwe wydarzenie" to niemal powtórka "Tanga", z dodatkiem odpowiedzi na pytanie, co ma nastąpić po finale "Tanga": owo niedociosane, spotworniałe Niemowlę, ślepe w swej żądzy zniszczenia i wołające bezradnie "ma-mo!". Wróżba, oparta na historycznie ocenionym doświadczeniu z paryską młodzieżą roku 1968 - zbyt uproszczona, by mogła serio straszyć. Pozostaje więc groteska - nie nowa, przeciwnie, po modzie na Witkacego poprzecierana na łokciach. Groteska Mrożka jest świetnie napisana. To majster. Od paru lat tak się nie śmiałem w teatrze, jak teraz w Teatrze Współczesnym. Ktoś narzekał, że to tylko skecz. Wolę jeden taki skecz, niż tuzin pretensjonalnych " sztuk otwartych". Ale - wydarzenie?
Wyroki trybunału życia bywają nielitościwe. Ale nie są nieodwołalne. Wyrokiem życia zostały "Wacława dzieje" skazane na zapomnienie, chociaż poloniści... Ale oni umieją głównie zniechęcać. Coś tam po kątach plotkowano, że i Mickiewicz, i Słowacki korzystali z inspiracji poety, który ledwie 28 lat przeżył, sprawdzać nikomu się nie chciało. Aż Hanuszkiewicz. Powołał do teatru sąd apelacyjny. Z poematu liryczno-refleksyjnego, którego partie dialogowane są co najwyżej rozlewną epiką, uparł się stworzyć poemat dramatyczny, który by - kto wie - wszedł może do żelaznego repertuaru Sceny Narodowej... Jakżeby to pięknie było i wzniośle.
Hanuszkiewicz umie z epiki zrobić dramat, wszyscyśmy oklaskiwali jego sceniczną wersję "Beniowskiego". A jednak cud się nie powtórzył, choć w teatralizację utworu Garczyńskiego włożył Hanuszkiewicz chyba jeszcze więcej trudu i reżyserskiej inwencji niż w uscenicznienie dygresyjnego poematu Słowackiego. Dlaczego się nie powtórzył? Z bardzo prostego powodu: materia okazała się zbyt oporna, jakże sztywna w porównaniu z pełnymi spięć dramatycznymi oktawami Słowackiego. Są i w "Wacława dziejach" zalążki dramatu. Ale nie wyszły ze stanu embrionalnego, w dodatku - przekazywane językiem wyjątkowo mało komunikatywnym, jak na wymogi teatru. Stąd przykre uczucie rozmijania się widza z tekstem podawanym mu ze sceny i wrażenie, że tekst ów jest jakby szkicem, jakby pierwszym dopiero pomysłem, który w dzieło sztuki przetworzyli już inni. Nie zaćmią więc dzieje Wacława dziejów Kordiana i nie wierzę, byśmy niebawem mogli doczekać się premiery poematu Garczyńskiego na innej scenie. Miewają czasem takie losy nawet dzieła mistrzów. "Niedokończony poemat" Krasińskiego też próbowano wskrzeszać - i dano spokój. "Wacława dziejów" nie da się włączyć do wielkiego teatru romantycznego. To smutne. Ale lepiej się nie łudzić. A odwołać się do Sądu Najwyższego - to już prawie mistycyzm.
Niemniej - dla honoru domu gest godzien poklasku. Teatr Narodowy dobrze spełnia swą misję. Prapremiera polskiego utworu po 140 latach od jego napisania to nie byle co. Wprawdzie do pokonania rekordu Dejmka jej daleko (premiera "Żywota Józefa" Mikołaja Reja w Teatrze Nowym w Łodzi - w 413 roku od napisania sztuki) - ale co romantyzm i krąg Mickiewicza, to nie renesansowe pierwociny dramatu polskiego. Czyż nie należało ekshumować dzieła poety, który podpisał się jako "przyjaciel dozgonny" naszego Największego i był mu rzeczywiście bliskim przyjacielem (a wiemy, że Mickiewicz miał wielu wielbicieli, ale mało przyjaciół)? Nawet jeżeli to dzieło składamy z powrotem do grobu? Na pewno należało, skoro się chętny znalazł.
Utwór, napisany w manierze romantycznej, ukazał Hanuszkiewicz w stylizacji własnego teatru romantycznego. Utwór, napisany w manierze groteski, przekazał Axer w kształcie przewrotnie realistycznym. Jest takie banalne sformułowanie: teatr zrobił wszystko, by sztukę polskiego autora zaprezentować jak najlepiej. Pasuje ono jak ulał w przypadkach obu premier.
Dla Teatru Współczesnego nie jest to zresztą komplement. Bo chodzi nie tylko o to, że aktorzy w "Szczęśliwym wydarzeniu" grają znakomicie (Michnikowski! Rudzki! Borowski!), ale jakaż to rozkosz mieć do czynienia z nieskazitelną dykcją, z dialogiem, z którego żadne słowo nie umyka przed widzem. Okazuje się, że można być aktorem nowoczesnym, a jednak dawać się słyszeć i w szepcie. Jeżeli myślicie, że to tylko warunek podstawowy, o którym nie powinno się specjalnie pisać, posłuchajcie pierwszego lepszego scenicznego szeptu w wieki innych teatrach, przypomnijcie sobie wasze narzekania na kiepską czy nawet złą dykcję wielu naszych renomowanych aktorów. W Teatrze Współczesnym troska o słyszalność słowa jest może akademicka, ale obyśmy takiego akademizmu mieli jak najwięcej.
Reżyserię Hanuszkiewicza czujemy w każdym momencie spektaklu "Wacława dziejów". Reżyseria Axera jest w przedstawieniu "Szczęśliwego wydarzenia" niewidoczna. Oto jeszcze jeden z paradoksów teatru: bo o świetnej randze inscenizatorów świadczą obie premiery, obie metody.