Artykuły

Pamięć głosu

Polska premiera najnowszego spektaklu teatru Pieśń Kozła odbyła się w wyziębionej Katedrze św. Marii Magdaleny przy ulicy Szewskiej we Wrocławiu. Mroczne gaelickie lamentacje, psalmy i przypowieści zabrzmiały wspaniale w gotyckiej świątyni z XIV wieku, ogromnej i równie mrocznej. Para z ust śpiewaków nadawała całemu wydarzeniu klimat surowej powagi. Figury dwunastu artystów, niczym rzeźby średniowiecznego ołtarza, przywoływały wszak głosy kobiet i mężczyzn z dawnej Szkocji, ciężko harujących na kawałek chleba w mało przyjaznych okolicznościach przyrody.

Współcześni Szkoci, zachwyceni "Pieśniami Leara", cześniejszą produkcją Grzegorza Brala, dziś kultową, zamówili u szefa Pieśni Kozła przedstawienie na temat szkockiej tożsamości narodowej. Zbliżało się głosowanie nad oderwaniem Szkocji od Wielkiej Brytanii. Bral i Maciej Rychły, genialny kompozytor i dudziarz opętany muzyką, przez dwa lata z przerwami wędrowali z aktorami po surowej północy Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu głosu dawnej Szkocji. Zbierali stare pieśni i poematy. Do wybranych tekstów Rychły i korsykański śpiewak Jean-Claude Acquaviva komponowali oryginalną muzykę. Kiedy byli gotowi, do współpracy zaprosili Annę Marię Jopek, polską artystkę klasy światowej. I tak narodził się spektakl "Return to the Voice", "Przywracanie głosu".

Bral przez lata katorżniczej pracy z międzynarodowym zespołem Pieśni Kozła nauczył się redukować aktorskie środki wyrazu do minimum. Dziś należy do najwybitniejszych w Europie fachowców od pracy z aktorem. Założył nawet w Londynie własną szkołę teatralną. Najnowszy spektakl reżyser ogołocił niemal zupełnie z teatralności, jeszcze radykalniej niż "Pieśni Leara". Przedstawienie "Return to the Voice" ma formę oratorium. Sześciu mężczyzn w czarnych sukniach przypomina kapłanów. Sześć kobiet ma na sobie pastelowe suknie, przywołujące skojarzenia z kamiennym posągami zaludniającymi Szkocję. Stoją nieruchomo jak podczas koncertu. Gestykulują jednak żywo i toczą ze sobą nieustanne spory, zwróceni ku sobie twarzami. Rzadko spoglądają na widzów.

Światowa prapremiera spektaklu odbyła się latem w Edynburgu, podczas sławnego festiwalu teatralnego Fringe. Pokazy, poprzedzane krótkimi występami prawdziwych szkockich artystów, odbywały się w wypełnionej po brzegi Katedrze św. Idziego. Publiczność nagradzała artystów owacjami na stojąco. Wcześniej jednak Bral pokazał roboczą wersję oratorium w niewielkiej sali teatru Pieśń Kozła przy ulicy Purkyniego we Wrocławiu. Było to zupełnie inne przedstawienie. Anna Maria Jopek zdecydowanie górowała umiejętnościami nad resztą zespołu. Pieśni śpiewane były w innej niż na premierze kolejności. Bral każdy utwór zapowiadał krótkim wstępem. Tłumaczył genezę i treść poematu, informował, kto skomponował muzykę, Rychły czy Acquaviva. Pół roku później Return to the Voice przemieniło się w spójne oratorium, a reżyser wycofał się na widownię. Teraz wyjaśnienia stały się zbędne.

Jopek, wybitna i sławna artystka jazzowa, z pokorą przyjęła klasztorny tryb pracy narzucany przez Brala. Tygodnie wytężonych prób przyniosły rewelacyjne efekty. W Katedrze św. Marii Magdaleny wszyscy artyści tworzyli jeden organicznie zgrany chór. Minimalistyczne aktorstwo skrywało istne wulkany emocji i głębie duchowych przeżyć, nadając etnooratorium wielką moc oddziaływania, rzadko spotykaną w teatrze. Wibracje słów dosięgały nas na widowni podprogowo, na długo zanim zdołaliśmy sobie z tego zdać sprawę. Komuś leciały łzy po policzku. Ktoś dyrygował ręką. Nikt nie zaklaskał nawet po najbardziej udanej pieśni. Przyjmowaliśmy całe wydarzenie z sakralną powagą. Spektakl przeistoczył się szybko w liturgię. Bral i jego zespół ożywili coś archaicznego i źródłowego, pierwotnego wobec późniejszych religii. Przywrócili człowiekowi głos. Połamany, rozwibrowany, jęczący, radosny i łkający. Głos, który oczyszczał nas z toksyn współczesnego pejzażu akustycznego, pełnego dźwięków czystych i doskonałych, bo weryfikowanych przez komputer, ale przez to też mało ludzkich.

Oksfordzki paleoantropolog Iain Morley w swej najnowszej książce The "Prehistory of Music" (Oksford 2013) poświęca wiele miejsca na omówienie całej serii wieloletnich badań, które dowodzą, że głos ludzki pierwotnie służył nie tyle komunikacji, co raczej wyrażaniu emocji. Był to bardzo skuteczny sposób budowania więzi pomiędzy ludźmi. Substancja szara śródmózgowia, procesująca emocje u wszystkich ssaków, odgrywa krytyczną rolę w produkowaniu i recepcji emocjonalnych wypowiedzi niewerbalnych, bo zawiera także receptory opiatów, które wzmacniają pozytywne doświadczenie podczas wykonywania i słuchania wokaliz. Pierwszy śpiew sprawiał więc przyjemność na długo zanim pojawiły się słowa i znaczenia. Język gaelicki w spektaklu "Return to the Voice" funkcjonował także niewerbalnie. Mało kto go rozumiał nawet w Edynburgu. Dla większości z nas to swoisty protojęzyk.

Spektakl we wrocławskiej katedrze zainicjowała Anna Maria Jopek. W głębokim skupieniu lamentowała tocząc poruszający dialog z dudami Macieja Rychłego. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę pieśń pół roku temu, nie mogłem uwierzyć, że istota ludzka może mieć tak niezwykłe możliwości głosowe. W Katedrze św. Marii Magdaleny Jopek zrezygnowała z akrobacji wokalnych, zakorzeniając swój śpiew w głębszym doświadczeniu duchowym. Była to jedna z piękniejszych pieśni, jakie słyszałem na żywo. Porażała. Nawet bez rozumienia słów. Jopek, wzorem syberyjskich szamanek, pozwoliła, by jakaś straszna tragedia nawiedziła jej ciało i głos, bo tylko tak można było oczyścić świat z nieszczęścia. Szkockie konteksty utraciły ważność. Jopek ofiarowała starym duchom siebie zamiast nas, marznących w polskim kościele.

Równie wstrząsające były wokalizy Marii Sendow. Natomiast Monika Dryl dała istny popis sztuki aktorskiej, ogołoconej do nagiej, człowieczej prawdy. "Return to the Voice" to zresztą spektakl kobiet, lamentujących solo i w duetach. Mężczyźni wspierali partnerki niskimi głosami, czujni i gotowi przyjść z pomocą w chwili kryzysu. Bo świat, który kobiety opiewały pieśniami, to świat w upadku, świat po katastrofie. W wywiadzie z Magdaleną Talik Grzegorz Bral cytuje polskie tłumaczenie lamentu wykonywanego przez Annę Marię Jopek: "Wyszedłem rano, wybrałem się do swojej ukochanej. Kiedy wszedłem do niej do domu, zobaczyłem, że leży pod oknem, zawinięta w biały całun zimna. Boże, chroń mnie, abym nie oszalał".

Wnętrze gotyckiej świątyni, upamiętniające męczeńską śmierć i zmartwychwstanie Jezusa, Boga, który wcielił się w człowieka, nadawało gaelickim lamentom wymiar dodatkowy, wymiar nadziei. Teatr po raz kolejny powracał do swych obrzędowych źródeł, żeby ujawnić tragiczny wymiar ludzkiej egzystencji, dziś często zagłuszany rechotem i banalnymi kłótniami. Prawdziwa tragedia, jak kiedyś w Atenach, prowadzi do katharsis, oczyszczenia. I wieńczy ją procesja.

W finale przedstawienia "Return to the Voice" dwaj aktorzy-kapłani wznieśli w górę ligawki, olbrzymie, powyginane rogi z Podlasia. Niskie dźwięki tych archaicznych instrumentów rozwibrowały gotyckie wnętrze. Wtedy rozległy się ponownie przeszywające, wysokie dźwięki dud. To Maciej Rychły wyprowadzał artystów z katedry, trochę jak osławiony Szczurołap z Hameln.

Grzegorz Bral, twórca ambitnego Brave Festival przeciwko wypędzeniom z kultury, przywracając głos, przywraca też człowiekowi godność. Tworzy teatr zaangażowany w najszlachetniejszym sensie tego terminu.

Polecam najnowszy spektakl teatru Pieśń Kozła szczególnie władzom Wrocławia. Może jednak warto zadbać, żeby artyści tej klasy co Grzegorz Bral, Maciej Rychły czy Anna Maria Jopek także w przyszłości mogli tworzyć sztukę w stolicy Dolnego Śląska. A nie jest to wcale takie pewne

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji