Artykuły

Żyjemy w cywilizacji ślepców...

Otwierając w szczecińskim Zamku Książąt Pomorskich obszerną wystawę prac Józefa Szajny, dyrektor Biura Wystaw Artystycznych powiedział, że ekspozycja ta ma charakter wyjątkowy, przygotowana została bowiem w związku z przypadającym właśnie jubileuszem dwudziestopięciolecia twórczości tego wybitnego artysty polskiego, laureata nagrody państwowej l stopnia. Wprawdzie Szajna, z tak charakterystyczną dla niego niechęcią do oficjalnej pompy zaraz to stwierdzenie zdementował, oznajmiając, że o żadnym jubileuszu nie może być mowy - czyż da się w ogóle określić, kiedy ktoś staje się twórcą - tym niemniej jego wystąpienie przed licznie zgromadzoną publicznością miało charakter rzeczywiście szczególny taki właśnie jak wtedy, kiedy ktoś z różnych względów usiłuje zbilansować i podsumować swoje dotychczasowe dokonania i przemyślenia. Oto fragmenty.

...Nie wiem, kim właściwie jestem: malarzem, rzeźbiarzem czy reżyserem teatralnym. Ale wiem, kim nie jestem: człowiekiem "fajnym", i nie chciałbym być. Za unifikację społeczeństwa, za jego ciągoty konsumpcyjne, za jego fetyszyzację przedmiotu odpowiedzialni są właśnie ludzie "fajni" koniunkturaliści. Za wszechobecne lansowanie sztuki ułatwionej - również. Bo właśnie oni propagowali kiedyś "obrazki pracy" - obrazki uśmiechniętych traktorzystek w chustkach z maków. - To oni właśnie propagują teraz wyjście ze sztuką na ulice. Mówiąc ściśle, nie jest to zresztą tylko sprawka naszych rodzimych koniunkturalistów. W Stutgardzie na ostatnim Międzynarodowym Kongresie AIAP również mówiło się o tym, żeby wyjść ze sztuką na ulice - tam, gdzie króluje luksusowy towar, towar, który "należałoby" przebić sztuką. No i faktycznie: wychodzili i wychodzą na ulice artyści, malują sobie twarze, malują z pocztówek Mony Lizy, nadstawiają kapelusze. Ale czy to rzeczywiście jest potrzebne? Odbiorcy sami powinni chcieć sztuki, sami powinni odczuwać na nią zapotrzebowanie; wtedy łapanie ich za rękaw okaże się zbyteczne. Ja nie zamierzam zmuszać nikogo do mojej sztuki.

...Zaczynałem jako malarz, w latach pięćdziesiątych. Malarstwo wydawało mi się wtedy rzeczą bardzo kameralną, bardzo osobistą. A zarazem sensualną i miękką - choć uprawiałem abstrakcję. A potem dowiedziałem się, że abstrakcja znaczy - śmierć. Zająłem się więc rzeźbą. A jeszcze później dostałem w teatrze etat scenografa. Jako scenograf miałem z reżyserami jeść z jednej miski, zależało mi więc na tym, by nasza współpraca układała się harmonijnie. Bywało z tym jednak różnie: irytowały mnie zamówienia na sukienki z żurnala, irytowały statyczne deklamacje aktorów...

"Osobistością" zostałem w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim - przynajmniej jeśli prawdą jest, że człowiek staje się w Polsce osobistością otrzymawszy tytuł dyrektora. W sześćdziesiątym trzecim roku otrzymałem nominację na dyrektora Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Recenzenci uznali tę nominację za pomyłkę, podobnie zresztą jak całe środowisko teatralne. - Kiedy Leger rozpoczął swoją współpracę ze sceną, z miejsca zaczął naruszać normy teatralne - przypominali ponuro. No i za pierwszą wystawioną przeze mnie sztukę dostałem, jako formalista, wielkie baty. Skandal był tym większy, że sztukę pokazała telewizja. Był to "Rewizor" Gogola. Zarzucano mi wtedy między innymi, że tą inscenizacją zburzyłem tradycję teatralną. Ale tylko ten, kto tradycji w sobie nie nosi, o tradycję się boi, we mnie zaś tradycja mocno tkwi... W ślad za miażdżącą opinią o "Rewizorze" przyszły wkrótce, równie miażdżące opinie o kolejnych moich przedstawieniach. Usiłowałem wprawdzie pocieszać się, że w sztuce nie ma pomyłek, są natomiast doświadczenia, byłem jednak tym wszystkim bardzo przybity. Ale nie zrezygnowałem. Na odwrót: złe recenzje stały się siłą motoryczną popychającą mnie do dalszej pracy. No a potem przyszło uznanie zagranicy i moja pozycja artystyczna w kraju odmieniła się bardzo wyraźnie: między krytykami a mną zapanowała zgoda. Czy to jednak naprawdę tak właśnie musi być, że dopiero uznanie zagranicy może skłonić polskich krytyków do spojrzenia na polskiego artystę łaskawszym okiem?

Kiedy mówię "teatr" myślę - "sztuka". Nie pokrywa się to jednak z dzisiejszą rzeczywistością teatralną. Bo teatr zepchnięty dziś został czy raczej sam się zepchnął - do roli rzemiosła. Rzemiosła niekiedy doskonałego, lecz przecież tylko - rzemiosła. Bo teatr uwiesił się dziś na literaturze, uwiesił się na słowie. W odniesieniu do teatru radiowego jest to oczywiście w pełni uzasadnione, lecz w odniesieniu do teatrów innych rodzajów - to przejaw czystego wygodnictwa. Albo dowód wielkiej słabości. W teatrach uważają, że jeśli nie ma Wyspiańskiego albo Brechta, jeśli nie ma słowa, to teatr nie istnieje. A dlaczego? Przecież teatr nie musi, naprawdę nie musi, ograniczać się do roli ilustratora literackich tekstów. Teatr może - i powinien - odwoływać się nie tylko do słowa, lecz również do plastyki, do akcji; teatr powinien być czymś pełnym, czymś wyzwolonym...

Nie ograniczyłem się w moim życiu artystycznym do werbalnego tylko zadeklarowania tego poglądu. Zamiast narracji słownej wprowadziłem do swych przedstawień narrację wizualną. Budowałem ją i buduję poprzez sceniczne akcje i w ścisłym porozumieniu z aktorami. Do tej wizualnej narracji dochodziłem zresztą z mozołem. Kiedyś zgłosił się do mnie na przykład aktor i rozmowę zaczął od pytania, jaką mu dam stawkę, ile u mnie pieniędzy zarobi. Malarz nigdy by w ten sposób sprawy nie stawiał: malarz wpierw maluje obraz a dopiero potem zastanawia się nad ewentualną wysokością gratyfikacji za swą pracę... Inny aktor z kolei chciał u mnie wyłącznie grać Hamletów. Tymczasem "moi" aktorzy nie tylko nie grają Hamletów, lecz bardzo często występują wręcz w rolach zwykłych przedmiotów, w rolach zwykłych rzeczy: w moich dramatach między człowieczeństwem a uprzedmiotowieniem stawiam zazwyczaj tragiczny znak równości, znak, który ma kompromitować kulturę konsumpcyjną, w której dziś żyjemy; i właśnie do odtwarzaniowych, "uprzedmiotowionych" ludzi przede wszystkim aktorów potrzebuję.

Myślę, że jednak powinienem dokładniej wyjaśnić, skąd u mnie owa wielka niechęć do słowa - tego słowa, które było przecież na początku, słowa, które wciąż uchodzi za podstawowy środek porozumiewania się między ludźmi. Rzecz w tym, że zbyt wielu ludzi przy pomocy słów kłamało - i nadal kłamie. Są to i artyści, i naukowcy, i urzędnicy, i jeszcze inni... Ale to nie tylko to. Chodzi przede wszystkim o to, że słowo nie jest dziś w stanie oddać całej wielowymiarowości i złożoności świata. Nie potrafi oddać tego, co dzieje się w ludzkiej wyobraźni, w plenerach nieskończoności, w wielkich i małych bunkrach naszej samotności; nie jest w stanie oddać całego dramatyzmu, całej tragiczności naszych czasów - zbrodni ludobójstwa, potworności Oświęcimia. Proszę zwrócić uwagę: nie jest w stanie oddać najistotniejszych problemów współczesności. Tego wszystkiego nie da się też zmieścić w małym pudełku telewizji... Mimo to wciąż jeszcze żyjemy w cywilizacji ślepców, i zadaniem między innymi artystów właśnie jest uczyć ludzi odbierać świat nie tylko uszami, lecz również - oczami.

Jestem dziś człowiekiem zmęczonym. Z upływem lat zmęczonym coraz bardziej. Jestem dziś nie tylko dyrektorem Teatru Galerii "Studio" w Warszawie, lecz również profesorem warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, zaś z funkcjami tymi związany jest cały szereg uciążliwych nieraz bardzo obowiązków społecznych. Tym niemniej uważam, że od mojego obowiązku społecznego podstawowego, to znaczy - od obowiązku walczenia z ową cywilizacją ślepców, w której wciąż jeszcze jesteśmy pogrążeni - nie jest w stanie uwolnić mnie nikt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji