Artykuły

Amadeusz wielki

Jeżeli któryś z miejskich teatrów nie wprowadzi do repertuaru spektaklu kompanii Bartosza Porczyka i Marty Streker, to znaczy, że Wrocław jest potiomkinowską wiochą i w tej materii zdania już raczej nie zmienię!

Można pomarudzić: da się skrócić, Bartosz Porczyk przeniósł swoje najlepsze aktorskie "gierki", znane z Teatru Polskiego, na młodziutkich adeptów sztuki, czasem razi nadmiar kabaretowości. Ale rzadko zdarza się, by od pierwszych minut rosło nie tylko we mnie przekonanie, że uczestniczymy nie w spektaklu, lecz w wydarzeniu, równie rzadko, by po ostatniej kwestii wypowiedzianej na scenie ręce same układały się do oklasków.

A taki jest "Amadeusz" młodziutkich artystów z Teatru PWST. Rzecz powściągliwa inscenizacyjnie, lecz błyskotliwa estetycznie. Teatr ubogi scenograficznie, który wszakże do bólu syci oczy kolorami i światłocieniem. Teatr zdyscyplinowany, a przecież tak spontaniczny. Porywający intelektualnie i emocjonalnie. Spięty misternie każdym taktem dramatycznej muzyki niczym partytura "Don Giovanniego". I tak bardzo pełen seksu, młodzieńczej ekspresji, sprawności fizycznej, znakomitego wsłuchiwania się w partnerów na scenie, że łoł!

Od czasu filmu Miloša Formana dramat Petera Shaffera jest powszechnie znany. A że twórcy - wbrew ostatnim teatralnym zwyczajom - nie majstrowali zbytnio przy tekście, akcja - jak w oryginale - biegnie wartko, kwestie mają sens ponadczasowy i mało która z postaci wygasza swą aktywność na stronie. Co nie znaczy, że postacie biegają bez ładu i składu. Porczyk i Streker wpadli na prosty i skuteczny sposób - stworzyli traumatyczny wodewil. Wodewil, bo ich "Amadeusz" to farsa, w której śpiewa się, tańczy, animuje lalki i odgrywa pantomimy, lecz nie zapomina, że Shaffer opowiada o niezasłużonej śmierci. I wówczas śmiech - wielokrotnie - zamiera widzom w gardle.

Intryga - jak to w wodewilu - jest prosta. Do Wiednia zjeżdża pupil epoki, Mozart. Czeka nań dwór cesarski i cyzelujący swe mierne kompozycje włoski muzyk Salieri: prawie geniusz, prawie kompozytor, prawie wysoki urzędnik dworski. I - jak w popularnej reklamie - to prawie czyni różnicę. Bo Salieri to talent raczej mierny, lecz świetny PR-owiec i - co okaże się prędko - znakomity intrygant. Wierny i bystry uczeń Machiavellego, któremu Bóg nie włożył na skronie znamion kompozytorskiego geniuszu. Nie uczynił go także powabnym. Pozostaje mu podziw dla siebie i zawiść dla innych, miłość własna i nienawiść do wszystkich, samooszukiwanie się i konfabulacje.

Salieri bez trudu żongluje każdą z antywartości, byle pozostać na piedestale z tabliczką "nadworny kapelmistrz cesarza", o której marzy dzień i noc. Zupełnie inny jest Mozart. To wieczne dziecko. Wiercipięta, seksoholik, utracjusz, neurastenik. Urodzona maskotka dworaków i wieczny, szydzący z dworskiego patosu błazen zarazem. Mieszanka prawdziwie wybuchowa. Słuch absolutny, boski grajek, genialny konstruktor muzycznych fraz i kochliwy, obsceniczny dziwak. Arcykapłan i mag Erato, Euterpe, Melpomeny, Talii i Terpsychory - i kogo tam jeszcze chcecie. Nadpobudliwy, egzaltowany, sentymentalny, a przez to i okrutny. Może nawet nadspodziewanie głupi, więc cyniczny - niemal dopowiada Shaffer.

W inscenizacji Porczyka i Streker antagoniści są i szkaradnymi lalkami, i postaciami żywego planu zarazem. Pomysł, by rozwarstwić oryginalną "ścieżkę dźwiękową" spektaklu na trzech Mozartów, czterech Salierich oraz siedem Konstancji Weber dał widzom kapitalną możliwość uczestniczenia w swoistej psychoanalizie. Bohaterowie bowiem przyglądają się sobie. Są pełnokrwistymi postaciami i zdystansowanymi analitykami własnej psychiki. Solistami i chórzystami w jedynym w swoim rodzaju requiem. Świetnie tę kabaretową czy operetkową wielopostaciowość spina najprostsza z możliwych scenografii: kulisy staja się ekranami misternie ciętych konturów barw i ekranami teatru cieni, które dają wszystkim postaciom drugie, jakby niezależne, niemal ekspresjonistyczne byty.

Znakomity, nośny - mimo pierwotnego oporu - okazał się pomysł, by kostiumy były szczątkowe. Stylowe zarękawki, kabaretowe krótkie sukienki i platynowe peruki, szczątki surduta. Wystarczy, bo wyczarować świat z epoki, choć postacie męskie grają w szarej bieliźnie, łudząco przypominając bohaterów westernów klasy B. Postacie damskie opinają krótkie getry i podkoszulki. I prędko okazuje się, że w istocie są oni i one niemal nadzy. Tak ku nagości wycinają cienie ich ciał boczne reflektory. A potem owe cienie fascynująco rozgrywają własny spektakl ogołocony z dworskich rekwizytów albo też intrygująco wyolbrzymiają te rekwizyty, czyniąc z ludzi monstra.

Przemysław Furdak, Paweł Kuźma i Adam Pietrzak jako Mozart. Jerzy Górski, Jakub Grębski, Paweł Majchrowski i Maciej Rabski jako Salieri. Anna Andrzejewska, Klaudia Cygoń, Malwina Czekaj, Elżbieta Mielnik, Magdalena Tabor, Dorota Wodzień i Paulina Wolińska jako Konstancja. Wszyscy razem i w stosownych chwilach jako dworacy. Reżyserzy dołożyli nadto diabelską maskę, wielkie lalki i znakomicie prowadzone światła. To wystarczyło, byśmy uczestniczyli nie tylko w misternie prowadzone intrydze kryminalnej - wszak ten Salieri marzy o śmierci Mozarta i w finale dopiął swego - ale i obserwowali wielowarstwowy, groteskowy i traumatyczny świat dworskich intryg. Królestwo pomówień, fałszywych obietnic, krzywdzących oskarżeń.

Bądźmy szczerzy. To jest spektakl o nas. Dwór czy korporacja, o to mniejsza. Każdy system feudalny ma w sobie ów mechanizm cywilnej śmierci nieposłusznych, poniżania wywyższonych ponad miarę władcy, hańbienia pomówieniami i wzbudzania kompletnej bezradności obrońców prawdy. Błazen, który przekracza reguły gry, musi w tym systemie polec, oprawca zaś, jak Salieri, może wznieść wcale udany gmach wymówek, pozorów i deklamacji, za którymi schowa swą mierność i podłość.

Jest wszakże i wątek drugi, metafizyczny. Oto Salieri prowadzi dysputę z Bogiem. Zaprzedaje nawet duszę diabłu, nakłada - on, klasyk, konserwatysta - maskę koźlego łba na swe nienaganne maniery i wymodlone ideały, by - gwałcąc, szydząc i mordując - dopiąć swego tu, na ziemi. Bóg obdarzył go beztalenciem i poczuciem samotności. Bóg może bowiem doświadczać, byśmy mogli uniknąć grzechu śmiertelnego. Salieri - niemal jak każdy z nas - tego Boskiego planu nie rozumie. Na pozór wygrywa - dostojeństwo, pozycję na dworze, tytuły. W istocie zyskuje pewność absolutnej przegranej. Śmierć Mozarta zaprzecza sensowi jego osobistego istnienia.

Strasznie gorzka jest puenta "Amadeusza". Nie ma arcydzieł bez protektorów. Nie ma wolności, braterstwa, bezinteresowności. Jest tylko miłość. "Dzień naszego ślubu był najpiękniejszym dniem mojego życia" - wyznaje Konstancja nad trupem Mozarta. I to jest bodaj jedyne godne wiary zdanie o tym świecie nie w porę. Strasznym, lecz na scenie PWST porywającym! Kiep, kto nie obejrzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji