Artykuły

Aktor samowystarczalny?

- Kiedyś byłem aktorem bardzo niepokornym. Potem, kiedy zacząłem robić własne spektakle, doszedłem do wniosku, że aktor musi jednak podporządkować się reżyserowi - mówi MAREK SITARSKI, aktor Teatru im. Bogusławskiego w Kaliszu, laureat Festiwalu INTEGRA w Hannowerze.

Rozmowa z Markiem Sitarskim, aktorem Teatru W. Bogusławskiego w Kaliszu, laureatem Grand Prix Festiwalu INTEGRA w Hannowerze

Jest pan dopiero trzeci sezon w kaliskim teatrze. A już zdążył pan zaskoczyć nas nie tylko jako aktor, nagradzany na festiwalach, ale także jako reżyser i scenograf, piosenkarz, twórca własnego kabaretu... itd. Gdzie pan się tego wszystkiego nauczył?

- Niewiele brakowało, a uczyłbym się w Kaliszu! Przed laty zgłosiłem się tutaj do Studium Kulturalno-oświatowego. Ale po tygodniu dowiedziałem się, że przyjęto mnie na wydział lalkarski we Wrocławiu. Na scenie zadebiutowałem w 1994 roku -jeszcze jako student - w łódzkim teatrze "Arlekin". Tam też zrobiłem dyplom zespołowy w sztuce "W torebce babuni", którą napisał i wyreżyserował Erie Bassi, znany amerykański aktor-lalkarz. Od razu miałem więc kontakt z profesjonalistą dużej klasy i wspaniałym człowiekiem. Z tym spektaklem, a potem z innymi zjeździliśmy prawie całą Europę. Dużo dały mi też warsztaty w Charleville-Mezieres, gdzie bywaliśmy jeszcze w czasie studiów. Tam uczono nas, że aktor powinien być samowystarczalny. Musi więc umieć wykonać lalkę, napisać adaptację, zrobić scenografię, wykorzystać światło itd. Spotykaliśmy tam ludzi z całego świata. Z reguły niewielkie dwu- lub trzyosobowe grupy teatralne, krążące po różnych krajach.

Jak to się stało, że porzucił pan lalki?

- Nie porzuciłem ich, przecież w Kaliszu też zrobiłem spektakl z lalkami! Po prostu zrozumiałem, że dobry lalkarz musi być też dobrym aktorem dramatycznym. Lalka sama nie zagra, to człowiek daje jej energię... W tym czasie w Legnicy, skąd pochodzę, pojawiła się w teatrze grupa moich kolegów ze studiów pod wodzą Jacka Głomba. Pożegnałem się więc z "Arlekinem". W Łodzi mówiono, że zwariowałem, ale to była dobra decyzja. Robiłem wtedy mój indywidualny dyplom, grając rolę kobiety w sztuce Boya "Uwiedzione". Dyrektor Głomb obejrzał ten spektakl i natychmiast wprowadził go do repertuaru. Potem pojawił się Robert Czechowski, który wyreżyserował "Jak wam się podoba". To było głośnie przedstawienie, z którym teatr legnicki trafił na festiwal do Gdańska - i zaistniał! Potem były inne inscenizacje szekspirowskie, z którymi jeździliśmy sporo po Europie. Byliśmy nawet na festiwalu w Edynburgu. W Legnicy pracowałem też sporo z młodzieżą, prowadząc warsztaty. Teoretycznie nie mogłem narzekać, ale po 11 latach znów doszedłem do wniosku, że trzeba coś zmienić...

Co zyskał pan wybierając Kalisz?

- Ponieważ przygotowałem wówczas monodram "Jak zjadłem psa", który pozwolił mi uwierzyć w siebie, przede wszystkim liczyły się dla mnie nowe zadania aktorskie. W Kaliszu zyskałem także dużą swobodę - grałem i tutaj i w Legnicy, a jednocześnie w Warszawie robiłem rolę w filmie. Podróżowałem trochę z moim monodramem. Praktycznie jestem cały czas w podróży! W Kaliszu dostałem też szansę pokazania moich własnych produkcji. Może nawet zrobiłem ich za dużo w tak krótkim czasie?

Stworzył pan tu własny teatr w teatrze, co jest zjawiskiem rzadkim i interesującym. Ale kreacji aktorskich - na miarę monodramu Griszkowca - nie dostrzegłam na kaliskiej scenie. Może za bardzo ulega pan reżyserom?

- Kiedyś byłem aktorem bardzo niepokornym. Potem, kiedy zacząłem robić własne spektakle, doszedłem do wniosku, że aktor musi jednak podporządkować się reżyserowi. Pracując z Michałem Siegoczyńskim nad monodramem też mu zaufałem. Chociaż pomysł, aby cały spektakl rozegrać na jednym krześle, był mój! Uparłem się i miałem rację. Muszę się nad tymi relacjami chyba ponownie zastanowić...

Jak trafił pan na festiwal w Hannowerze? I jak przyjęto tam pana występ?

Najpierw występowałem z "Psem" na festiwalu WROSTJA we Wrocławiu, gdzie zdobyliśmy dwie nagrody. Tam zostałem zauważony i zaproszony do Hannoweru. Bałem się tego występu przed publicznością, która nie zna języka polskiego. Na szczęście na widowni było trochę Polaków i Rosjan, więc grało mi się nieźle. Znaleźliśmy fajną salkę, gdzie kiedyś była kawiarenka. Przypadkiem wisiały tam plakaty z napisami KGB, a więc powstała naturalna sceneria. Oczywiście spektakl był wcześniej reklamowany na ulotkach, więc także Niemcy mniej więcej wiedzieli, o co chodzi. Wyczuwałem dużą życzliwość ze strony widowni... Zaraz po spektaklu wyjechałem i nie wiem, jakie były jego echa. O nagrodzie dowiedziałem się już w Polsce. Ale najważniejsze jest to, że są takie festiwale, gdzie pokazuje się małe formy teatralne, które mają swoje atuty.

Jakie ma pan dalsze plany zawodowe i marzenia?

- Na razie zostaję w Kaliszu. Jak długo? - Nie wiem. W tym zawodzie czasem jeden telefon może wszystko zmienić... A marzę o tym, aby mój syn i żona byli zdrowi, abyśmy żyli w miłości - do całego świata! Zawód aktora czasem bywa piękny, czasem okrutny. To jest taka huśtawka emocjonalna. Dlatego trzeba mieć oparcie w rodzime.

Na zdjęciu: Marek Sitarski w monodramie "Jak zjadłem psa".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji