Artykuły

Dansing na tratwie

Jakub Żulczyk napisał ciekawie i mocno o kilku ważnych fascynacjach ludzi młodych: kariera muzyczna, seks we wszelkich możliwych konstelacjach, odurzanie się, anarchia, okrutny system państwa, poszukiwanie tożsamości, osobny język. Ucznia, kochanka, rockmana. Tak jak przed laty Siesicka, Paukszta czy Jurgielewiczowa Żulczyk napisał dobrą powieść dla nastolatków, ale jak się zdaje na scenę nieprzekładalną.

To już druga próba adaptacji "Radia Armageddon". Nie tak dawno ten sam tandem Żulczyk/Hynek przedstawił słuchowisko streamingowane do sieci. Także ze sceny WTW. Mówienie prozą już bez pośrednictwa internetu niczym się tekstowi nie przysłużyło. Żulczyk i Hynek, którzy zderzyli tę sugestywną, niezwykle czułą na barwy i sensy świata młodych ludzi prozę z machiną teatru, polegli w najzwyklejszej analogowej czasoprzestrzeni. Utknęli na mieliźnie scenografii, światła i projekcji wideo.

Widowisko przegrało, gdyż Tomasz Hynek nie skorzystał z niezwykłego atutu, jakim jest muzyka grana na żywo. Bo czymże jest koncert rockowy? Czy to tylko ekran sceny, wideoinstalacje, projekcje, lasery, kurtyny światła, przesterowane kolumny, głośne instrumentacje oraz rozhisteryzowane groupies? Co jeszcze jest koncertem? Zapewne jakieś niepojęte i niecodzienne porozumienie pomiędzy muzykami a publiką - żywioły cielesności eksplodujące metafizyką. Tak czy owak rodzaj wspólnego performansu.

Jestem zdumiony nieporadnością artystów Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Wystarczyło przecież obejrzeć na YouTube pokaz "Victoria's Secret 2013", odpalić tamże jakikolwiek koncert Nine Inch Nails czy archiwalne klipy Sex Pistols, by zrozumieć, że nie można rockowego bandu zamknąć na tratwie-platformie czy za firanką z koralików niczym dancingowy kwartet na estradzie efwupowskiej kawiarni Muszelka w Rewalu z połowy lat 70. ubiegłego wieku, aby nawiązać relację pomiędzy sceną a widownią. Nie wystarczą animacje wyświetlane na ścianach. Rock to kontakt, nie mizdrzenie się. Bitwa na światopoglądy, nie medialny pic z "Voice of Poland"!

Miał być hard core, wyszła remiza. Miał być groteskowy, cyberpunkowy komiks, wyszła powieść zeszytowa z milicyjnej serii "Ewa wzywa 07". Poetyka wiejskiego wesela "skecz, trzy numery muzyczne, skecz" być może wystarcza w telewizyjnej Dwójce, w teatrze budzi litość i trwogę. Z dwóch powodów - po pierwsze trudno się skupić, gdy orkiestra zamiast "Ona tańczy dla mnie", co byłoby zgodne z upodobaniami estetycznymi twórców, wyje jakieś niby angielskie szlagworty średnio skumane z osobowością bohaterów, a po drugie - aktorzy drugiego planu grają po kilka postaci, co nie ułatwia zrozumienia intrygi, lecz potęguje wrażenie chaosu i kabaretowej tandety. Wszedł, wyszedł, zmienił kostium, wszedł.

A intryga w porównaniu do słuchowiska niezbyt się zmieniła. Frontman kapeli Radio Armageddon, Cyprian (wyjątkowo nieporadny Konrad Wosik), przepadł i jego nagrane wokale także. Zgadujemy: Cypriana zabiła policja, Cyprian popełnił samobójstwo, Cyprian zaginął bez wieści - taki undergroundowy highway to hell. Ale że to polski highway i polskie piekło, nie ma pościgów, śledztwa, dramatycznych zwrotów akcji. Nie ma teatru drogi. Jest gag inicjalny - oto bohaterowie spotykają się dziesięć lat po maturze przed Orłem Białym na purpurowej kotarze w licealnej auli i zaczynają swoje śmichy-chichy na temat przeszłości.

To załoga kultowego Radia Armageddon, kapeli, która swego czasu namieszała w głowach nastoletniej publice, wywołała zamieszki i zniknęła ze sceny wraz z jej niepisanym liderem. Cyprian przepadł dosłownie i bez wieści. Więc jest powód do rachunków sumienia. Ale niegdyś wściekła na świat grupa rockmanów rozmyła się w codzienności. Ich traumy są zatem nijakie. W biografiach słyszymy sporo pytań o sens dorosłości, o dojrzewanie do siebie - ale tylko słyszymy. Bo Hynek każe im albo gadać bardzo śmiesznie, jakby byli robotami, albo popiskiwać, kiedy wkraczają do przeszłości, jakby śpiewali w chórze dziecięcym. Miało zapewne być śmiesznie. Jest tragicznie. Pod każdym względem. Szczególnie żal Piotra Bondyry w roli Szymona-gitarzysty. To duży talent wpuszczony tu w maliny.

Cyprian przepadł, ale jakby jest. Przepadł w policyjnej legendzie, lecz zmartwychwstał na premierę jako zombie. Posrebrzony zombie. Cały jest jakiś taki glitter i glam. Mimo zapowiedzi basistki Nadziei (Helena Sujecka), nie ma w nim nic z rockmana. Przypomina jako żywo Quasimodo z kreskówki Disneya. Pokurczony, przygięty, sponiewierany - jeśli to idol, to w stadium delirycznym raczej. Pozostali ściągają orła z amarantowej szmaty i - niczym na plażowym materacu - kotłują się po dziwnie przybranej kablami pod sufitem (przez Mirka Kaczmarka) scenie. Że androidy takie? Że oplątani siecią?

Plażowe, nie cybernetyczne, są kostiumy i gadżety, plażowy ruch sceniczny. Myślałem, że sfrunę z krzesła, kiedy trójka bohaterów wiła się po podłodze niczym trzyletnia córeczka moich młodych przyjaciół udająca anakondę. Niech tam sobie figlują jak przedszkolacy na podłodze, ale żeby przy tym roztrząsać problemy niczym Gustaw/Konrad to już lekka przesada. I dlaczego pod sufitem ze splątanych kabli na cytrynowym tle? I skąd ta narkotyczna telepawka postaci? Orzeł Biały ich tak skrzydłem omusnął czy coś? Cztery sztachy na troje to za mało, żeby odlecieć.

Perkusista Gnat (Maciej Kowalczyk) jest szczery. Chciał bzykać panienki po koncertach i to mu wyszło. Bzyknął nawet Nadzieję, kochankę Cypriana, kiedy ten przepadł bez wieści. Szymon nie bzyknął, a chciałby. Tylko żeby bzykać, nie można wić się jak anakonda albo latać w rajtuzach Batmana z majtkami marki Diesel na wierzchu, bo to utrudnia ruchy frykcyjne, a potęguje nastroje poetyckie - taki zasadniczy wniosek można wysnuć po degustacji tego dansingowego dzieła.

Poszukiwania Cypriana i genialnych nagrań, które miały wysadzić świat w powietrze, właściwie się nie udają. Szymon coś tam freudowsko ględzi, że wokale może przetrwały, może nie. Woźny (Krzysztof Kuliński) w finale jednak znajduje płytę i wkłada do odtwarzacza. "Niezła muza!" - powiada. Ale przed chwilą odgrywał brutalnego policjanta, który bzyknął Nadzieję, więc sam nie wiem - wierzyć, nie wierzyć? Co tu jest fikcją, co rzeczywistością?

Szymon ze wszystkiego podniesie się, bo jego ojciec jest chirurgiem robiącym sztuczne cycki. Nadzieja ma przerąbane, bo miota się w żółtych majtkach założonych na wierzch i trudno traktować jej szekspirowskie rozdarcie serio. A Gnat głownie ćpa i bzyka, co większości facetów wystarcza do szczęścia. W sumie jaki seks, taki armagedon. Jaki teatr, taki sens. Jak to na tratwie. Lub na wakacyjnym dansingu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji