Artykuły

Trzy godziny borowiny

Nic ja na to nie poradzę, ale odebrana swego czasu "edukacja domowa" trzyma i nie odpuszcza. Jej składnikiem były miara i smak. Smak mówił, że istnieją pewne rodzaje rozrywek, które raczej omija się szerokim łukiem. Należą do nich zapasy w błocie. A tu masz - edukację domową szlag trafił. Wybrał się człowiek do teatru i wpadł na błoto. Że trafiło na "Rewizora" - bywa. Że to kompletnie nie ma sensu - to już gorzej.

Znajomy krytyk T., co już niejedno widział, człek przenikliwy i dowcipny, widząc mnie w przerwie mrugnął oczkiem i powiedział tylko "borowinka". Obaj zaśmialiśmy się, choć do śmiechu raczej nie było. Przedstawienie w Teatrze Studio odbywające się w ramach wielkiego festiwalu twórczości Nikołaja Kolady miało być zapewne klejnotem w koronie, którą dawno już udekorowano tego artystę w naszym kraju. Bardzom był ciekaw, co myśli o literaturze swojej ojczyzny rosyjski reżyser o ukraińskich korzeniach (notabene - Gogol podobnie jak Kolada był rosyjskim Ukraińcem!) i czy to przedstawienie zatrze jakoś w pamięci przykry wieczór w Teatrze Powszechnym sprzed kilku miesięcy, kiedy to Igor Gorzkowski także położył "Rewizora". Swoją drogą: rzadka to i raczej niezbyt dobra praktyka, by w jednym mieście powstawały w krótkim czasie dwie realizacje tego samego tekstu, osobliwie, iż rezultat tego niezdrowego współzawodnictwa jest dość podobny. Wygranych nie ma. Wynik tego szczególnego meczu: 0-0. Te dwa bardzo różne przedstawienia zbliża jedno: jak na gryzącą satyrę, zazwyczaj budzącą na widowni huragany śmiechu, oba są zastanawiająco mało śmieszne. Nie jest mym tu jednak zamiarem pastwienie się nad Gorzkowskim, my tu o Koladzie.

Cóż to za "borowinka" wspomniana wspólnie z krytykiem T.? Otóż wymyślił sobie Kolada ogólnego użytku metaforę brudnego, ohydnego świata odmalowanego przez Gogola w Rewizorze. Tym imago mundi jest w Studio sporej wielkości płyciuchny basenik zajmujący całą niemal scenę i wypełniony brązową mazią. Wypisz wymaluj borowinowa kąpiel. Rezultat łatwo oczywiście przewidzieć. Błotko posłuży do kroczenia w nim, czasem do walnięcia w kogoś brunatną pecynką, natarcia paskudztwem kilku znanych obrazów (co zawiniła Koladzie "Dziewczyna z perłą?"), do wysmotruchania nim Horodniczyny i jej córki, co ma być metaforą ich "wypotrzebowania" przez niecnego Chlestakowa, a jakże często używane jest w celu no jakim, proszę Państwa? Bingo - żeby się na nim pośliznąć, przewrócić się w nie, puścić w partnera garstkę brunatnej mazi, wybrudzić kogoś i najczęściej siebie. Niezapomniany Antoni Słonimski tę kategorię gagów scenicznych uważał za najniższą. Wynalazł nawet na to niezłe określenie: "dowcipy z przyrządami". Już pal diabli to, że ta metafora jest typową "oczywistą oczywistością", łopatologią na miarę natchnionych znaków scenicznych rodem z robiącego u nas półtorej dekady temu oszałamiającą karierę litewskiego teatru. Gorzej, że reżyserowi pomysł spodobał się tak bardzo, iż zapomniał o elementarnej logice. Oto jedna z najobrzydliwszych scen z Rewizora: przychodzą do Chlestakowa miejscowe lizusy-łapownicy. Ten da 300 rubelków, inny wysupła 400, Bobczyński i Dobczyński wyskrobali zaledwie 60 W jakiejż to walucie opłacają się Chlestakowowi? Ano, nic tylko się schylić, grudę błota do ręki i bach nią w wyciągniętą rękę fałszywego rewizora. Sceniczny sens tego znaku zaczyna być prosty: pieniądz leży na ulicy. Można tylko zadać pytanie: czemu zatem spłukany Chlestakow nie nabierze go sobie skolko ugodno, skoro w jest nim otoczony w takiej obfitości. Rzecz niepewna, czy o to chodziło reżyserowi, o biednym Gogolu już nie wspominając. Metafora świata jako błota, w którym taplają się wszyscy, w tej sztuce jest dość kompromitująco przewidywalna i zdecydowanie "niedroga". Można także zadać pytanie, skąd bierze się absurdalna bufonada Chlestakowa, który przedstawia się zrazu jako wysoki urzędnik, potem zaś jako Puszkin i Lermontow razem wzięci, do bycia samym Panem Bogiem nie przyznaje się tylko dlatego, że zdążył zasnąć. U Gogola zasypia - bo Horodniczy spija go w sztok. Czemu jednak trzeźwy jak gwizdek Chlestakow wygłasza go na scenie Studia - dalipan nie wiadomo. Logika nakazywałaby aktorowi skonsumowanie pewnej ilości brązowej mazi i - choć byłoby to paskudne - miałoby jakiś sceniczny sens. Byłoby równie niemądrze, ale przynajmniej konsekwentnie. To, że logika zupełnie nie przeszkadza Koladzie, pokazuje też scena udawanych zalotów na przemian do Horodniczyny i jej córki - arcydzieło konstrukcji farsowej. Napisana została przez Gogola tak fantastycznie, że de Flers i Caillavet piszący osiem dekad później nie wymyślili w tym gatunku już niczego lepszego. U Kolady jest prościej: Chlestakow obsługuje obie panie w aranżacji przestrzennej określanej w filmach porno jako doggy style, oblepiając borowiną ich ślubne suknie. Tak. Bowiem matka i córka nie wiedzieć czemu zjawiają się na scenie jakby gotowe do drogi przed ołtarz. Za kilka minut z listu Chlestakowa dowiemy się, że dopiero myśli on o tym, by skorzystać z wdzięków i chęci obu dam. Ergo - to, co chwacko wyczyniał przed chwilą odziany jeno we wzorzyste bokserki, to były dopiero zaloty. Ten ich rodzaj określano niegdyś "końskie". Błoto wygrało. Nawet ze zdrowym rozsądkiem. I można w programie przedstawienia zamieszczać wiele wyjaśnień, że tylko tak, że inaczej nie. Papier jak wiadomo jest cierpliwy - scena niekoniecznie.

Kłopot z tym "Rewizorem" polega na źle wychowanych widzach - całkiem spora ich część wciąż lubi, gdy w teatrze traktuje się ich jako mniej więcej rozgarniętych obywateli. Takim nie trzeba wystawiać basenu z leczniczą borowiną, by w niej wytaplać występujących na scenie aktorów. Trzeba po prostu przeczytać, co ten Gogol napisał, i pokazać, że prawdziwe błoto w tej sztuce nie leży bynajmniej na scenie, bo jest w pokazanych ludziach. "Oblepiło im dusze, ich szpetota wypływa z tego jak żyją, jak myślą, jak działają. [] nic tu nie powinno być przesadzone albo trywialne, nawet w najmniejszych rolach [...] Im mniej aktor będzie myśleć o tym, żeby śmieszyć i być zabawnym, tym silniej objawi się komizm jego roli" - pisał sam Gogol o swojej sztuce. Przedstawienie Kolady jest tego absolutnym zaprzeczeniem. Czysto zewnętrzne, zbudowane na niefunkcjonalnym w sumie grepsie, przywodzi (który to już raz?) tytuł słynnego zbioru tekstów nieodżałowanej Marty Fik "Reżyser ma pomysły". Atrakcyjny pomysł z błotną kąpielą przysłonił najwyraźniej reżyserowi całą resztę. Jak wiadomo, finał "Rewizora" ma dwie sceny z popisowymi "ariami" Horodniczego. To, co u Gogola jest wybuchem pychy, która za chwilę zamieni się w rozpacz płynącą z doznanego upokorzenia - na scenie Teatru Studio brzmi jak kwilenie skargi. Nie ma finału, bo nie ma crescenda głupoty i absurdu. Dla urozmaicenia akcji - co pewien czas wkracza się z lewej kulisy zabarykadowanej płotem. Ten przewraca się z przewidywalnym hukiem, urozmaicając nieco monotonię igraszek w błocie. Co zaś do ogrodzeń - Justyna Łagowska zbudowała scenografię-zagadkę. Co mianowicie ma znaczyć większa liczba używanych nart Beskid z demobilu zastępujących sztachety w ustawionym z tyłu płocie? Co ma znaczyć ta wyłożona pod nimi kolekcja obrazów nacieranych później błotem? Scenografia "Rewizora" Kolady to zbiór tzw. "durnostojek" - jak czasami nazywa się stawiane w domach wątpliwe bibeloty. Durnostojki mnożą się na naszych scenach. Nie tak dawno w granym vis-a-vis "Kupcu weneckim" podziwialiśmy stojącą na froncie sceny solidną rurę od piecyka, element dekoracji niegrający ani razu w przedstawieniu. Narty Łagowskiej są identycznymi durnostojkami. Nie spełniając żadnej roli, niczego nie komentując - są bytami absolutnie zbędnymi. Jeśli uzupełni się jeszcze ten zabłocony obrazek "fonosferą" przedstawienia, tym "kołokolczykiem", co dzwoni ślicznym sopranem rosyjskiej "piewicy", czy "Sopkami Mandżurii" obsługującymi swego czasu co trzecie przedstawienie rosyjskiej literatury (do tej pory ukraszano tym raczej Czechowa, w Gogolu to jednak novum) to mamy wypisz wymaluj to, co wielki reżyser Gieorgij Towstonogow nazywał wot eto takoj pribałtijskij awangard, a więc zbiór nibynowoczesnych chwytów rażących wtórnością i dyskusyjnym smakiem. Żeby nam chociaż Kolada zafundował jakąś nowość. Nie, przywiózł inscenizacyjny "format" zgrany swego czasu u siebie.

Miało być efektownie. Skończyło się na efekciarstwie.

Na scenie wystąpiła grupa sympatycznych, często dość utalentowanych ludzi, których pamiętam z innych teatrów. Szło im tam całkiem nieźle, tu zaczynam im współczuć. W najnowszej premierze postawiono ich w co najmniej niezręcznej sytuacji.

"Rewizora" usłyszeliśmy w tłumaczeniu Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej. Państwo darują anglicyzm, ale Tuwim still "rulez". Stary, kongenialny przekład arcypoety, tekst, któremu za kilka lat stuknie setka - wciąż ma się dobrze. Nowy przekład raczej mu nie zagrozi. Określenie Horodniczego w spolszczeniu Tuwima, że "głupi jak siwy wałach" wciąż bawi bardziej niż "głupi jak but" u Piotrowskiej. I skąd ta arcymieszczańska przyzwoitość w czasach, gdy ze scen słyszymy znacznie gorsze rzeczy? Oldskulowy "wałach" poległ w walce nowego ze starym - zapewne w wątpliwej trosce o widzów, co rzekomo nic nie rozumieją. Została za to wybitnie niepoprawna politycznie "świnia w jarmułce". I nie strach, że ktoś się obrazi? Wybitny historyk teatru profesor Wilski zwykł nam mawiać: proszę państwa, można głupio - byle konsekwentnie.

Błoto w Studiu skłaniało niektórych do przywoływania tego pomysłu z innych, historycznych już przedstawień, choćby z Pieszo wystawionego ongiś przez Jarockiego w niedalekim Teatrze Dramatycznym. Podarujemy sobie te skojarzenia dawnego arcydzieła Jarockiego z obecnymi igraszkami w błocie. Znaj proporcją, mocium panie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji