Artykuły

Poemat pedagogiczny

W teatrze dla dzieci pojawił się nowy typ dydaktyki. Jej adresatem bynajmniej nie są milusińscy. Ponad głowami najmłodszych mruga się okiem do dorosłych, bo też to oni są obiektem pedagogicznej obróbki. Zdarzyło mi się już widzieć teatralne pogadanki na temat problemów rodzin adopcyjnych oraz lekcje wychowawcze dla egoistycznych ojców, lekceważących aspiracje zawodowe mam. "Krzywiryjek" Roberta Jarosza też bierze na cel rodziców, strofując ich za brak poszanowania potrzeb emocjonalnych dzieci.

Jako widz nie mogłam narzekać. Lubię teksty Jarosza, jego gry z językiem i poetycką wyobraźnię, w której zawsze tkwi jakiś pazur. "Krzywiryjek" na przykład to ogród pełen eleganckich metafor, w którym poukrywano ciężkie filozoficzne armaty. Im bardziej jednak pochłaniały mnie kręte ścieżki poematu pedagogicznego Jarosza, tym szerzej otwierały się ziewające buzie siedzących po sąsiedzku dzieci.

Do rytualnych gestów reżyserów i dramaturgów pracujących dla teatrów lalek należą zapewnienia o partnerskim traktowaniu małego widza. Niemal każdej premierze towarzyszą deklaracje, że z dzieckiem należy rozmawiać równie poważnie, jak z dorosłym. Jest w tym chęć ucieczki przed infantylizmem, którym przez długie lata grzeszył teatr dla maluchów. Idea jest słuszna: dobrze byłoby pozbyć się protekcjonalności wobec dziecięcej widowni i pracować nad wprowadzeniem do repertuaru tematów opisujących przemiany we współczesnym świecie, którym nie jest już w stanie sprostać baśniowa klasyka. Ta praca już zresztą trwa i daje bardzo ciekawe rezultaty. Czasem jednak w ferworze misyjnego zapału twórcom zdarza się pomylić widownie. Skutek bywa schizofreniczny: dzieciom daje się szklane paciorki w postaci widowiskowych atrakcji, lecz prawdziwą rozmowę prowadzi z dorosłymi. Ten właśnie błąd popełnił Robert Jarosz, psując sobie całkiem niezły pomysł na spektakl.

Na początku jest tylko słowo. Kamila Chruściel wychodzi na proscenium i opowiada o czasach, w których nie było jeszcze świata. Najprawdopodobniej nie było również czasu. Zanim pojawiły się konkretne rzeczy, istniały ich idee. Tak więc Miasto na początku było tylko Miastem - pojęciem, w którym zawierają się wszystkie możliwości Miasta. Z czasem jednak w świat słów zaczęła wdzierać się materia, formując się w konkretne kształty. Odtąd każde miasto jest inne - ma niepowtarzalne ulice, place, zapachy. Chruściel wykłada tę Księgę Genezis cudownie prosto, starannie odmierzając słowa, z których rodzi się obraz porządku wszechrzeczy. Jego pierwotna harmonia szybko ulega zmąceniu, bo wraz z pojawieniem się materii dochodzi do głosu jej odwieczny wróg - czas. Ludziom w Mieście nie podoba się jego działanie i chcieliby go zatrzymać. Najlepiej byłoby nie wychodzić z fazy dzieciństwa, ewentualnie wczesnej młodości. A ponieważ świat dopiero wykluł się z pojęć i jest miękki jak plastelina, wszystko jeszcze wydaje się możliwe. Ogłasza się więc konkurs: kto zatrzyma czas, ten będzie królem Miasta. Zwycięzcą zostaje fotograf, który z pomocą swojego aparatu udowadnia, że potrafi uwięzić czas w klatce kadru. Z tą chwilą światu rzeczy przybywa ważny konkurent: świat obrazów.

Zamiast królewskiego pałacu władcy na scenie pojawia się sterylnie białe fotograficzne atelier, zwieńczone wielkim, ruchomym okiem migawki. Z rozwieszonych zdjęć uśmiechają się szczęśliwe dziecięce buzie. Fotograf sprzedaje ludziom złudzenia. Świat zatrzymany w kadrze jest lepszy, piękniejszy, beztroskie dzieci na zawsze w nim pozostają dziećmi. Życie realne - o ile takie gdzieś istnieje - też pragnie być kopią tego na obrazkach. W Mieście jest zresztą miejsce wyjęte spod praw czasu. Jest nim Wesołe Miasteczko - udzielne państewko, w którym ludzie nigdy nie dorośleją. Jego sens jest dość tajemniczy. Może to arkadyjska utopia dzieciństwa jako wyspy radosnej spontaniczności. Niewykluczone jednak, że to oaza nieco podejrzanej szczęśliwości. Zamieszkują ją dzieci, które uciekły przed dorosłością i stały się klaunami. Nikt nie wie, ile naprawdę mają lat, nawet one same. Zamknięte w rezerwacie przymusowej zabawy nie pamiętają już, jak wygląda prawdziwe Miasto. Wiele zresztą wskazuje na to, że królestwo fotografa jest państewkiem totalitarnym, którym rządzi terror uśmiechów z obrazka. To bardzo piękna metafora. Kultura współczesna jest przecież takim gettem wymuszonej pogoni za młodością i przyjemnościami, z którego wypiera się widoki starości, cierpienia i śmierci. Dlatego w tych klaunach, mimo sędziwego wieku wciąż pozostających dziećmi, jest jakiś cień tragizmu.

Niestety, ten cień szybko pryska pod naporem burleski. Król Miasta zleca klaunom misję. Okazuje się, że fotograf, uwieczniający tysiące dziecięcych uśmiechów, nie może pstryknąć podobnej fotki własnemu synowi. Chłopiec uparcie sabotuje wysiłki papy, zamiast radosnej miny pokazując przed obiektywem brzydki "krzywy ryjek". Fotograf przeto posyła po klauny w nadziei, że rozbawią oporne dziecko. W tym miejscu zaczyna się nieco inna bajka. Ekipa wesołków w kolorowych wdziankach ma zabawnie zdeformowane sylwetki, pajacykowate ruchy i naturalnie bardzo się stara być śmieszna. Błazeńskie intermedia, mocno rozbrykane i wciągające do gry widownię, wyraźnie ożywiają publiczność. Dzieci, przyzwyczajone do interaktywnych zabaw, chętnie włączają się do przygód klaunów. Gdy jednemu z nich ucieka w górę balonik, z zapartym tchem śledzą jego lot, przekonane, że za chwilę coś z tego wyniknie. Niestety, nie wynika. Balonik za chwilę przestaje być ważny, podobnie jak rozbudzone oczekiwania publiczności. Akcja jak gdyby nigdy nic cofa się na scenę, zaś zdezorientowane dzieci znów zaczynają poziewywać. Bo też misja rozbawiania chłopca kończy się fiaskiem. Jego bunt jest świadomy i ma pewien wychowawczy cel. Syn pragnie, by ojciec kochał go takim, jakim jest, a nie własne wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać szczęśliwe dziecko. Innymi słowy domaga się, by tato zobaczył w nim żywego człowieka, a nie obiekt estetyczny.

Nim jednak to się stanie, czeka go wielka wyprawa z klaunami do Wesołego Miasteczka. O tym przybytku w spektaklu mówi się wystarczająco wiele, by rozbudzić ciekawość. Scenograf Jan Polivka zaskoczył konceptem, rozsypując po scenie kolorowe litery-zabawki, na których można wykonywać gimnastyczne harce. Po chwili jednak litery formują się w szyld i już wiadomo, że Wesołe Miasteczko to raczej pojęcie, nie realne miejsce. Podróż inicjacyjna chłopca wiedzie zatem przez szlak idei i metafor. Nie bardzo wprawdzie wiadomo, co na tej drodze robią egzotyczne zwierzęta w klatkach. Coś zapewne powinny znaczyć, skoro napotkana przez bohatera opiekunka małpy okazuje się w końcu jego matką, która dawno temu rozstała się z ojcem, zamieszkując w okolicach Wesołego Miasteczka. Sens spektaklu trochę się tu gmatwa: nie wiadomo, dlaczego rodzice się rozwiedli i z jakiego powodu matka wybrała życie na antypodach świata ojca. Może miała dość narcystycznego faceta, który stracił kontakt z rzeczywistością, a może wbrew dyktaturze obrazów wybrała bliską więź z naturą. Jeśli tak, to można by zapytać, dlaczego nie zabrała ze sobą syna, zostawiając go na pastwę nadętego egocentryka? Finał dość niedbale klajstruje wszystkie pęknięcia i niejasności akcji, pospiesznie zmierzając do przewidywalnego happy endu. Ojciec idzie po rozum do głowy i uznaje swoje błędy, co prawdopodobnie jest również powodem, dla którego matka powraca na łono rodziny. Syn buntownik okazuje się skutecznym wychowawcą ojca, pokazując, że poza wpływowym, lecz nierzeczywistym imperium symulakrów istnieje świat realnych ludzkich potrzeb i emocji. Dorośli mają więc namiastkę ciekawej przypowiastki filozoficznej, zaś dzieci - kolorowe baloniki, gagi i arlekinady. Trochę szkoda, że te dwie opowieści jakoś nie złożyły się w całość.

Tym bardziej, że zespół aktorski wypada naprawdę nieźle. Sławomir Przepiórka w roli ojca dość subtelnie i bez przerysowań gra zamordystę w garniturze, co daje niejakie pojęcie również o naturze królestwa kontrolowanego przez migawkę obiektywu. Nie jest to zresztą jednoznacznie czarny charakter, bowiem jego bohater dojrzewa w końcu do refleksji, czym w istocie jest miłość do własnego dziecka. Kamila Chruściel już po raz trzeci z rzędu dała świetny portrecik mamy po przejściach i być może jest to powód, by chwilowo urlopować ją od tego emploi. Już wiemy, że podobne role leżą na niej jak ulał, najwyższy więc czas na nowe wyzwania. Prawo serii zaczyna też ciążyć nad Grzegorzem Mazoniem, który trochę z rozpędu wszedł w buty swojego bohatera ze spektaklu SAM, czyli przygotowanie do życia w rodzinie. Mazoń jest niezastąpiony w kreacjach schludnych i dobrze ułożonych chłopięcych buntowników, gra je z wielką naturalnością i prostotą, byłoby jednak niedobrze, gdyby stał się dyżurnym odtwórcą takich ról. Drużyna klaunów (Marta Kwiek, Edyta Skarżyńska, Marek Tatko) prezentuje się dziarsko i malowniczo dzięki starannie obmyślonej formie ruchowo-kostiumowej, w której nie czuje się ani grama tandety. Sęk w tym, że ich igraszki stają się autonomiczną baśnią w baśni, wypadając z ram spektaklu. Trochę też żal, że gdzieś pryska ich pierwotna niejednoznaczność, która stawiała pod znakiem zapytania status miasteczka uciech i niezniszczalnego uśmiechu..

Robert Jarosz potrafi rozmawiać z młodą widownią o sprawach trudnych bez moralizatorstwa. Taki był choćby świetny Wnyk w reżyserii Bogusława Kierca, zrealizowany w Teatrze Lalki i Aktora w Opolu, podejmujący problematykę dojrzewania w zupełnie nowy sposób. "Krzywiryjek" zaryzykował pokazanie dzieciom, że światy rzeczy, słów i obrazów nie są tożsame. To, co wydaje się realne, może okazać się pozorem, tak jak wymuszony uśmiech malucha na fotografii. Twórcy spektaklu pytają, co się za nim kryje. Pytanie ciekawe, odpowiedź - mniej. Morał, napominający rodziców, by nie traktowali swoich pociech przedmiotowo, spuścił powietrze z Jaroszowych metafor. Naprawdę szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji