Artykuły

Grzech, który stał się sukcesem...

Temida L. Stankiewiczówna: Jakie jest samopoczucie awangardowego artysty na emeryturze?

Józef Szajna: Dość nietypowa to emerytura, bowiem mam bardzo wiele pracy: umowy, zlecenia, zaproszenia do realizacji przedstawień. Maluję cykl Mrowiska. Czekają mnie również wielkie realizacje. Jeżeli ktoś przez całe życie zajmował się, jak ja, i scenografią, i reżyserią, i malowaniem, i pisaniem, no to teraz ma nadal dużo pracy.

T. L. S.: A początków jej, zdaje się, trzeba szukać w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, którego od 1955 r. był Pan współtwórcą i scenografem, a od 1963 do 1966 r. dyrektorem i kierownikiem artystycznym. W 1957 r. otrzymał Pan nagrodę artystyczną „Przeglądu Kulturalnego” za dekoracje do sztuk wystawionych w teatrze nowohuckim.

J. Sz.: Tę samą nagrodę, lecz w dziedzinie prozy, za Słonia otrzymał wówczas Sławomir Mrożek.

T. L. S.: Nowa Huta, pierwsze socjalistyczne miasto, była na oczach i ustach wszystkich. Łatwo można było „na niej” zrobić karierę. Czy dlatego wybrał Pan Teatr Ludowy w Nowej Hucie?

J. Sz.: Karierę można było zrobić. Ale ja jej nie zrobiłem, bo byłem „za” formalistę. Powód mojego przyjazdu do tego miasta jest zupełnie inny. Mieszkałem w Krakowie. Zaraz po studiach nie otrzymałem pracy. Utrzymywałem rodzinę z dorywczego malowania, grafiki. W końcu z teatru w Opolu, gdzie była Skuszanka, otrzymałem propozycję współpracy jako scenograf. Przygotowałem scenografię do kilku przedstawień, przez cały czas dojeżdżając z Krakowa do Opola. W 1955 r., kiedy zbudowano Teatr Ludowy w Nowej Hucie, Krystyna Skuszanka została jego dyrektorem. I we trójkę: właśnie Skuszanka, Krasowski i ja pojechaliśmy do Nowej Huty. Byłem bardzo zadowolony z tej propozycji, ponieważ Nowa Huta to prawie w Krakowie, więc nie musiałem już dojeżdżać.

T. L. S.: Jeszcze raz wrócę do kariery. Nie widzę przeszkód w ówczesnym jej urzeczywistnieniu, wszak – powtórzę – to Nowa Huta.

J. Sz.: Kiedy objąłem dyrekcję teatru w 1963 r., był to już drugi okres Nowej Huty, kiedy przestała być „pępkiem” kraju, ponieważ budowano wówczas inny kombinat w zachodnim regionie Polski. Poza tym Nową Hutę zintegrowano później z Krakowem. Przyszedłem tutaj po Październiku 56 r., kiedy już te propagandowe trendy mijały.

T. L. S.: Kim była ówczesna publiczność nowohucka?

J. Sz.: Pracownicy administracji i młodzież szkolna.

T. L. S.: A gdzie hutnicy?

J. Sz.: A Żerań chodzi dzisiaj do teatru? Przecież ci robotnicy pracowali na trzy zmiany i byli ogromnie zmęczeni. Jeżeli hutnik wypijał w czasie pracy skrzynkę wody mineralnej, to ile tego wypocał i jak ciężko musiał pracować? A kiedy już pojawiała się ta wolna niedziela, to trudno mu się dziwić, że wolał być na świeżym powietrzu czy też korzystać z lekkiej rozrywki, niż siedzieć w sali teatralnej.

T. L. S.: No, ale ten teatr zbudowano właśnie dla nich.

J. Sz.: W teorii wiele rzeczy wyglądało inaczej niż w praktyce. Na przykład na wystawach malarstwa socrealistycznego pokazywano dziewczyny o buźkach zdrowych, takich w sam raz ze wsi (ale dziewczyny koniecznie w przemyśle), ząbki białe, równiutkie jak sztuczna szczęka, na głowie ładna chustka w maki. I najlepiej gdy dziewczyna siedziała na traktorze. To samo z przedstawianiem robotnika: dumny i, mimo zmęczenia, twardy jak „człowiek z marmuru”. I w końcu to pękło. Robotnicy twierdzili, że w rzeczywistości ich kobiety nie tak wyglądają, a oni sami dość już mają oglądania siebie uśmiechniętych na traktorach. Zbyt męcząca to praca, mówili, by jadąc traktorem jeszcze się uśmiechać. Tak więc nie wytrzymało to próby czasu.

T. L. S.: Czy sądzi Pan, że gdyby w Pańskim życiorysie nie znalazła się Nowa Huta, to kariera Pańska potoczyłaby się podobnie?

J. Sz.: Trudno odpowiedzieć na „gdybanie”.

T. L. S.: Który ze swoich spektakli nowohuckich ceni Pan najwyżej?

J. Sz.: Puste pole, Zamek, Rewizor. Były to przedstawienia w mojej reżyserii i scenografii, oparte na kanwie utworów Hołuja, Kafki, Gogola.

T. L. S.: Czyli myliłby się ktoś, kto – sądząc z wymienionych tytułów – widziałby te spektakle literackimi, wiernymi autorowi?

J. Sz.: Ukończyłem Akademię Sztuk Pięknych. Między ASP a szkołą teatralną istnieje zasadnicza różnica. W trakcie studiów rozbudzano we mnie wyobraźnię i fantazję, podczas gdy w szkole teatralnej miast sztuki rozwija się nauka i nurt pedagogiki. Wyszedłszy więc od obrazu nie myślałem o tym, że mam powielać zastany już teatr literacki.

T. L. S.: I to był ten Pański pierworodny grzech...

J. Sz.:  ... który stał się moim „sukcesem”.

T. L. S.: Co miało wpływ na kształtowanie Pańskiej osobowości, postawy twórczej, światopoglądu?

J. Sz.: Na pewno różne doświadczenia życiowe. Głównie te, z okresu młodości, bowiem wtedy człowiek zakochuje się na całe życie. Ja zakochałem się w Polsce w momencie, gdy wybuchła wojna. Miałem wówczas kilkanaście lat i nie widziałem innego wyboru, jak walka z wrogiem. Na tym wyborze w dużym stopniu zaciążyła ideologia przedwojennego harcerstwa (zanim wybuchła wojna byłem harcerzem), a więc umiłowania ojczyzny. To zaprowadziło mnie najpierw do Szarych Szeregów, potem do Związku Walki Zbrojnej (było to jeszcze przed AK). A od 1941 r. byłem poszukiwany przez gestapo za sabotaż.

T. L. S.: Czy mimo młodego wieku miał Pan świadomość konsekwencji, łącznie z zapłaceniem głową za taką działalność?

J. Sz.: Oczywiście. Ta odwaga i ryzykowanie własnym życiem w imię dobra sprawy było jednocześnie bardzo młodzieńcze i romantyczne. Potem byłem aresztowany, przeżyłem dwa więzienia: nowosądeckie i tarnowskie. Tarnowskie było szczególnie ciężkie, umierano tam śmiercią głodową. W ciągu 4 miesięcy pobytu w nim schudłem aż 30 kg. Stamtąd zawieziono mnie do obozu w Oświęcimiu, gdzie, na szczęście, spotkałem kolegów rzeszowiaków ze szkoły. Wśród nich był mój przyjaciel, a zarazem drużynowy z harcerstwa. Dzięki ich pomocy przetrwałem ten najtrudniejszy okres, pierwsze 8 miesięcy. Oni nie pozwolili mi się załamać. Potem sam pomagałem innym. Ocalałem właściwie dzięki tyfusowi; ponieważ wsypany przez „kolegę” znalazłem się w kompanii karnej, a stamtąd już się nie wychodziło. Na szczęście tyfusu bali się wszyscy, więc wyrzucono mnie stamtąd. I znowu pomogli mi koledzy współwięźniowie.

T. L. S: Ta wzajemna pomoc więźniów, otwarcie na drugiego człowieka w tak koszmarnych warunkach, kiedy kromka chleba niejednokrotnie stanowić miała o życiu drugiego człowieka, może być nauką moralności.

J. Sz.: Moralność w obozie była wielką sprawą. Za kradzież tej kromki chleba groził wyrok śmierci wydany przez współwięźniów. Tak samo jak za wsypanie kolegi. Winę brało się na siebie. Obowiązywała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Ta ogromna solidarność trwała do końca. Cały ten rozdział o wzajemnej pomocy więźniów jest wielką prawdą. Ludzie pomagali sobie w chwili, gdy nikt niczego nie posiadał, nawet własnej pryczy. A jednak człowiek człowieka obchodził, nie było znieczulenia na kolegę obok. Na trupy tak.

T. L. S: Wojna, to Pańskie największe doświadczenie życiowe.

J. Sz.: To mój pierwszy, wielki uniwersytet życia. Jeżeli było się „numerem”, prześladuje to człowieka przez długi czas i pozostaje w pamięci.

T. L. S.: Co Pańskim zdaniem jest najistotniejsze w sztuce?

J. Sz.: Jej uniwersalność.

T. L. S: Ale jak to właściwie jest z tą polską awangardą? Na jednym ze spotkań zamkowych Narodowej Rady Kultury zaatakowano polską awangardę. Twierdzono, iż nie jest przeznaczona dla ludzi. Jerzy Adamski w telewizyjnym „Pegazie” kilka miesięcy temu powiedział, że awangarda u nas niczego nie wniosła, że właściwie nie znamy jej, bowiem jej nie ma. Jaka jest na ten temat opinia Pana, człowieka, który przez całe życie związany jest z tym co w sztuce zowie się awangardą?

J. Sz.: W kraju, w którym neguje się zjawisko awangardy, otrzymywałem nagrody, m.in. ministra kultury i sztuki za nowatorstwo. I co najdziwniejsze, zdarzało się Adamskiemu pisać o mnie dobrze. Oczywiście wielu „wiedziało” jak teatr ma wyglądać, niewielu znało receptę na jego funkcjonowanie. Bez względu na przeróżne opinie i rady nie możemy obracać się w kategoriach małego realizmu. Przeżyłem już szereg „trendów” w sztuce. Na początku byłem „za” formalistę, potem „za” rewizjonistę.

T. L. S: A dzisiaj?

J. Sz.: No, nie wiem...

T. L. S.: To już wróćmy lepiej do awangardy.

J. Sz.: Pamiętam okres, kiedy na zebraniach plastyków „zalecano” jak należy malować, bo w przeciwnym wypadku artyści będą wyrzucani „za burtę”. Jak się później okazało, trwałą wartość wnieśli ci „zza burty” i właściwie tylko oni się liczą. Właśnie nimi dzisiaj państwo się szczyci. U nas artysta z jednej strony jest człowiekiem trochę podejrzanym, nie ufa mu się, wątpi się w jego wartość, z drugiej zaś strony w chwili sukcesów zagranicznych tego samego artystę odznacza się i organizuje mu wystawy.

T. L. S.: Jednak mimo nagród konflikty i nieporozumienia towarzyszyły Pańskiej twórczości teatralnej przez cały czas, a zwłaszcza od chwili objęcia stanowiska dyrektora w teatrze nowohuckim i wystawienia tam Rewizora.

J. Sz.: Mówiło się, że Szajna nie zafrapował polityków kulturalnych. Pewnie, że nie. Polityka w latach 50., niestety, miała duży wpływ na życie kulturalne w kraju. Tym samym mogła lansować kogo chciała. Jak chciało się mieć „dobry” Teatr Narodowy, to nie wolno było pisać złych recenzji. Przecież teatr nie może być głupszy od swojego odbiorcy i nie może równać w dół.

T. L. S.: Kiedy odchodził Pan z teatru zgotowano Panu fetę. Był bankiet, telewizja, radio, prasa, władze...

J. Sz.: A także ITI i wielu przyjaciół, których pani nie wymieniła. Był to także Międzynarodowy Dzień Teatru i moje 60-lecie.

T. L. S.: Potem zaś złośliwi mówili, że Szajna odszedł, bo skończył się już jako artysta.

J. Sz.: Ponad 30 lat maluję i wystawiam, ponad 30 lat byłem związany z teatrem. Wróciłem do nie namalowanych obrazów i nie napisanych słów. Dożywocie w teatrze nie jest ani dobre dla teatru, ani twórcze dla artysty. Co jakiś czas potrzebna jest świeża krew. 10 lat pracowałem w Studio. Odejście zamyka pewien mój etap w teatrze, pewien rozdział mojej wypowiedzi artystycznej i manifestacji teatru. Manifestacji teatru organicznego w jego wizualnej narracji plastycznej. Nie miałem powodu, by prolongować swoją obecność w teatrze na stanowisku dyrektora.

T. L. S.: Wielu aktorów ma Panu za złe, że pracowali na nazwisko Szajny, sami pozostając anonimowi.

J. Sz.: Witkacy, Gulgutiera, Replika, Cervantes to zaledwie kilka przedstawień, w których aktorzy zagrali role, jakich nie mieli w swoim życiorysie artystycznym. Np. Anna Milewska zagrała wielką rolę Beatrycze i – jakkolwiek wiele grała w teatrze – tak dużej roli nie miała dotychczas w swoim dorobku. Antoni Pszoniak, Leszek Herdegen, Irena Jun i wielu innych właśnie w Studio odnotowali swoje sukcesy aktorskie. I to nie tylko w kraju, ale i za granicą.

T. L. S.: Skąd więc przyjęła się opinia, iż zabrał Pan aktorom ich osobowość, nazwiska?

J. Sz.: Kiedy objąłem teatr, odziedziczyłem i zespół. Część odeszła sama, część została, traktując ten teatr jako etap przejściowy. Oprócz tej opinii, którą pani przytoczyła, znam też inne, odwrotne, np. wypowiedzi samych aktorów współpracujących ze mną przez lata.

T. L. S.: „Uprzedmiotowiając” niejako aktorów i „uczłowieczając” manekiny na scenie, poniekąd zakładał Pan partnerstwo między nimi. Jaką więc rolę przypisuje Pan aktorowi na scenie? Co by na to powiedział Jaracz, wielki obrońca idei zawodu aktorskiego?

J. Sz.: Owszem, wielki. Ale czego innego wymagano od aktora przed pół wiekiem, czego innego zaś wymaga się teraz. Dla mnie najważniejsza jest gra całego zespołu.

T. L. S.: Mówiono, że w Teatrze Studio głównie snoby stanowiły Pańską publiczność.

J. Sz.: Najczęściej bywała u mnie młodzież studencka. A ta się nie snobuje, co najwyżej – szpanuje. A to nie to samo.

T. L. S.: Obsesją tematyczną w Pańskiej twórczości jest obóz koncentracyjny.

J. Sz.: Nie, życie.

T. L. S.: A jednak temat Oświęcimia, pojawia się często (choćby w Reminiscencjach, Replice). Niektórzy nawet powiadają, iż jest to dobry temat, bo samograj.

J. Sz.: Bliskie są mi sytuacje krańcowe, dramaty ostateczne człowieka, jak np. w Dantem, Replika – to rzecz także o agonii dzisiejszego świata. Mówię o sprawie ogólnoludzkiej, w równym stopniu aktualnej dziś co wczoraj. A niech mi pani powie, co się zmieniło od II wojny światowej? Chyba to że żyjemy w strachu przed III. Wobec tego o czym ja mam mówić do mojej widowni? O ładnym życiu? Te jest w „Lecie z Radiem”. A która sztuka Różewicza nie zawiera elementów autobiograficznych, właśnie wojennych, autora? A nieżyjący już Grochowiak? A Borowski, który zrobił wszystko co mógł na ten temat? A inni? Poza tym wystarczy spojrzeć wokół nas i zwrócić uwagę na dramaty międzyludzkie...

T. L. S.: ...wtedy zobaczymy, że nie tylko na scenie u Szajny człowiek został uprzedmiotowiony. Jest Pan moralistą?

J. Sz.: Być może. Nie wolno zapominać, że człowiek jest podmiotem świata, a nie przedmiotem.

T. L. S: Wiadomo, że teatr nie może być muzeum, że musi żyć, rozwijać się i przeobrażać wraz ze swoją publicznością. Wydarzenia ostatnich lat są wystarczającym powodem do pewnych przeobrażeń i rozwoju świadomości widowni. A teatr – czy rozwinął się? Czy poszedł naprzód?

J. Sz.: Nadal istniejemy w komunikacie werbalnym, a nie obrazowym, nie wizualnym. Żyjemy więc w kulturze ślepców. Przez cały okres swojej działalności starałem się przełamać barierę nieumiejętności odbioru wizualnego. Teatr musi być kreatywny i wyrastać z buntu, kontestacji.

T. L. S.: A teatr masowy?

J. Sz.: Wciąż chorujemy na masowość. To już chyba nieuleczalne. Chcemy, żeby masy masowo chodziły do teatru, a masy chodzą rzadko.

T. L. S.: Jaki jest Pański stosunek do tradycji? Jest Pan za czy przeciw?

J. Sz.: Odrzucam pewne elementy tradycji na rzecz tego, co nazywam nowym (nie chcę powiedzieć nowoczesnym). Tradycję noszę w sobie i dlatego nie mam powodu odwoływać się doń. Odwoływanie się do tradycji, kontynuowanie jej to wyręczanie siebie z obowiązków pierwszych: modelowania i projektowania teatru. To tak, jak granie Fredry wiernie autorowi, ale z wygłuszeniem samego siebie. Wierny autorowi może być ten, kto nie ma od siebie nic do powiedzenia. A teatr powinien być przecież placówką twórczą. Sztuka to rzecz na pojutrze, a nie na wczoraj. Za dużo w teatrze jest nauczycieli realizujących podręcznik szkolny i nazywających to wielkim przedstawieniem. A teatr ma kształtować wyobraźnię, a tym samym i światopogląd człowieka. Nie mogę oglądać się tylko za siebie, bo nie zrobię ani kroku do przodu.

T. L. S.: Teraz, już jako artysta „niezależny”, zapewne śledzi Pan wydarzenia w życiu teatralnym. Środowisko z nadzieją oczekuje „zmaterializowania się” nowej ustawy o instytucjach artystycznych.

J. Sz.:  Obecnie mnie to nie interesuje.

T. L. S.: W trakcie tych dwóch lat od Pańskiego odejścia co nieco zmieniło się w teatrach. Powstał np. Teatr Rzeczypospolitej.

J. Sz.: Mnie on nie przeszkadza. Zresztą do teatru rzadko chodzę.

T. L. S.: Czy uważa Pan, że teatr, sztuka, jest tą dziedziną życia, która jest nam dziś najbardziej potrzebna?

J. Sz.: Sztuka zawsze jest naszą perspektywą. Brak kultury, wykształcenia grozi barbarzyństwem. Żyjemy w epoce wyzwalającej się dość powszechnie bezczelności i chamstwa. A sztuka uczy jednak pokory.

T. L. S.: Chcę zapytać o etykę w zawodzie artystycznym. Jaką wartość uznałby Pan za warunek sine qua non etyki artysty?

J. Sz.: Nie być oportunistą czy konformistą.

T. L. S.: Co Pan rozumie przez pojęcie niezależności artysty?

J. Sz.: Jeżeli coś mi się nie podoba, a mogę o tym mówić głośno.

T. L. S.: W trakcie tych 30 lat Pańskiej pracy, co jakiś czas przez nasz kraj przewiewał wiatr historii. Czasem halny, czasem tajfun. Czy sądzi Pan, że udało się Panu do dziś ocalić własną twarz?

J. Sz.: Owszem, bowiem nigdy jej nie szminkowałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji