Artykuły

Homeopatia

Recenzję tę mogłabym zatytułować "Sandały Jana Klaty dwa", co byłoby (uważni czytelnicy portalu w lot wychwyciliby aluzję) nawiązaniem do tytułu tekstu Łukasza Drewniaka, a ściślej rzecz biorąc - do 12. odcinka "Kołonotatnika".

Mogłabym, ale byłby to żart dość kiepski, bo choć sandałów w "Królu Ubu" widziałam sporo (i to założonych - jak możemy się domyślać - na solidne, grube skarpetki), podobne gry i zabawy wydają mi się niezbyt zajmujące, zwłaszcza przy okazji pisania o spektaklu, w którym dowcip jest raczej w drugim gatunku. I nawet nie o granice scenicznego żartu czy prowokacji tu chodzi, ale o ich sens. W przypadku tego przedstawienia wydał mi się on nader wątpliwy.

Jan Klata potrafi, co udowodnił wielokrotnie, żartować grubo, a przy tym właśnie stosując niewybredny chwyt nazwać i obnażyć zjawisko, jakie pewnie rozmyłoby się w ogólnych rozważaniach czy subtelniejszych analizach. Tę umiejętność Klaty podziwialiśmy przy okazji choćby "córki Fizdejki" - z jednej strony jest dosadnie, strasznie i śmiesznie, z drugiej: diagnoza reżysera wydaje się nie tylko trafna, ale i dotkliwa. Muszę przyznać, że po obejrzeniu "Króla Ubu" ponownie przeczytałam kilka recenzji z "...córki Fizdejki". Dziesięć lat temu Joanna Targoń pisała: "Klata jest naprawdę wrażliwy na to, co dzieje się wokół; nie jest mu obojętne przede wszystkim miejsce, w którym tworzy spektakl"; Piotr Gruszczyński stwierdzał: "Piekielnie ostrą brzytwą Klata chlasta Polskę i Polaków, naszą nową europejską ojczyznę i tak zwany Zachód". Niestety, tym razem brzytwa okazała się tępa, a wymachuje się nią - niczym pokrzywioną szabelką - raczej na oślep.

"Król Ubu" w 2014 roku zaczyna się od piosenki "Orła cień", towarzyszącej rubasznym igraszkom Ubu (Zbigniew W. Kaleta) i Ubicy (Paulina Puślednik). Igraszkom na dmuchanym materacu, rzuconym niedbale na podłogę jakieś trzy metry od sedesu. Muszlę klozetową zdobi kompozycja rur niby kanalizacyjnych, ale układających się w malowniczy wachlarz. Tu i ówdzie wiszą wizerunki herbowych orłów, bo to w końcu rzecz o Polsce. I o Polakach.

Jan Klata w wywiadach zapowiadał, że chce zrobić spektakl o politykach-swojakach, którzy - nawet jeśli są inteligentni i dobrze wychowani - muszą tworzyć wizerunek "chłopaków z podwórka". "Ubu jest w nas" - dodaje reżyser. Przyzwyczailiśmy się do bylejakości, nie dziwi ona i nie szokuje. Klata w rozmowie z Jackiem Cieślakiem odwołuje się nawet do tzw. afery taśmowej - przy nagraniach rozmów czołowych polityków frazy z Jarry'ego nie brzmią najgorzej.

Wszystko prawda, ale jak ma się to do spektaklu? Nazbyt dosłownie - Klata przekłada kolejne fragmenty na sceniczne obrazy nie tylko wprost, ale też w jednym tonie. Ostentacyjna brzydota kostiumów (każda z postaci ma wyrysowany na obcisłych spodenkach brudny tyłek), tandetna, niby pospiesznie klecona scenografia, kolejne starcia bohaterów i ich walka o władzę - rozpadają się, tak jakby bylejakość miała być cechą nie tylko świata, ale też jego konstrukcji. Król Ubu Klaty jest właściwie pozbawiony dramaturgii: poszatkowany na kolejne epizody, przeplatane plądrofonicznymi wariantami znanych przebojów (muzyki pop i filmowej), przypomina serię skeczy na zadany temat. A te wydają się do siebie podobne: jeśli raz zobaczyliśmy plastikowe, nadmuchiwane skrzydła husarii (z napisem "doboju.com"), to możemy spodziewać się, że scena bitwy rozegra się przy udziale broni ze sklepu z zabawkami; jeśli każda z postaci przepasana jest szarfą z napisem "teatr fajnansów", to o "fajnansach" będzie się rozprawiać często i z zapałem. Jeśli szczotka klozetowa w jednej ze scen pełniła funkcję berła, to w następnej stanie się kropidłem. I tak dalej, i tym podobnie.

Jasne, można powiedzieć: ta ostentacja to prowokacja, co zabrzmi niczym jedna ze złotych myśli rodem z owego świata. Ale jeśli chwyt z uporem godnym lepszego spektaklu eksploatuje się przez dwie godziny, to - mówiąc wprost i kolokwialnie - widza już nic nie ruszy. Ani Matka Boska z twarzą Ubicy, ani chowanie głowy w sedesie. Widz chciałby sobie pójść. Po prostu.

Zbigniew W. Kaleta w kilku scenach jest naprawdę zabawny w swoim przaśnym pojmowaniu świata, Paulina Puślednik z oddaniem gra prymitywną kobietę szefa, Krzysztof Stawowy pokazuje, jak może wyglądać ambitny (choć niezbyt rozgarnięty) gangster, Błażej Peszek w roli królowej Rozamundy kokietuje stylizacją na Conchitę Wurst. Ale przez cały spektakl miałam wrażenie, że energia aktorów ulatuje w próżnię sensu.

Tym, co przeszkadza mi w tym przedstawieniu najbardziej - poza, rzecz jasna, jego estetyką - jest (co stwierdzam z pewnym zakłopotaniem) zaskakująca naiwność reżysera. Jeśli w ten sposób pokazuje on polską scenę polityczną (i, niejako przy okazji, naszą mentalność), to znaczy, że nie dostrzega, iż to tylko tandetna przykrywka. Że w istocie prawdziwa polityka może mieć miejsce gdzie indziej. I jeśli nawet operuje się w jej prowadzeniu podobnym językiem, to gra toczy się o wysoką stawkę. Diagnoza Klaty pozostaje na poziomie tabloidalnego podgrzewania społecznego oburzenia, a receptą ma być ukazanie nie tylko ohydy, ale też śmieszności rodzimego uprawiania polityki. Nie mogę jedynie dociec, po co. Similia similibus curantur?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji